Singer/Songwriter

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5622
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Post autor: Crazy »

Songs: Ohia - Didn't It Rain

Obrazek

W 2002 Jason Molina wydał po raz ostatni płytę pod szyldem Songs: Ohia. Trochę się bałem tej płyty, bo coś tam czytałem, że "gospel", że "bluegrass", ale nie nie, to właściwy Molina w dużym stężeniu a jednocześnie inaczej, niż poprzednio. Choćby instrumentalnie. Tym razem nie będziemy się bali stukającego perkusisty, bo perkusji tu niemal nie ma (taka klasyczna to w dwóch numerach). I owszem, głównymi współpracownikami artysty tym razem byli pan i pani z bluegrassowego zespołu Jim & Jennie and the Pinetops, ale najwyraźniej wiedzą, kto tu jest liderem i po co. Żadnego plumkania, za to dużo bardzo ciekawego wykorzystania różnych instrumentów strunowych (trudno mi dojść, na czym tam właściwie grają, jakieś różne gitary, mandolina, coś brzmi, jakby pociągano smyczkiem...), jak zwykle raczej minimalistycznie.

Bardzo ciekawie lider też śpiewa. Mogę powiedzieć, że tym razem jakby mniej łkania i weltschmerzu, mocniejszy ten jego śpiew, rozbrzmiewa pełnym, pięknym głosem.

Oczywiście płytę sponsoruje kolor BLUE, ponieważ 4 z 7 piosenek noszą tytuły z tym właśnie smutnym kolorem.

Ja tymczasem zaproponuję utwór z tej pozostałej trójki, rewelacyjny według mnie:

Cross The Road, Molina

Paweł, Oleeks, inni, znacie?
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
Oleeks
singel analogowy
Posty: 353
Rejestracja: 05.04.2015, 18:24
Lokalizacja: Szczecin

Post autor: Oleeks »

Album znany i lubiany. Na twórczości Moliny w sumie jeszcze ani razu się nie zawiodłem. Znakomity jest ten minimalizm podkreślający emocjonalność tej muzyki. Żadnego bluegrassu ani gospel tutaj nie ma, to musi być jakaś wybitna nadinterpretacja.
Awatar użytkownika
Paweł
longplay
Posty: 1443
Rejestracja: 02.09.2019, 14:00
Kontakt:

Post autor: Paweł »

Crazy pisze:Songs: Ohia - Didn't It Rain

(...)

Paweł, Oleeks, inni, znacie?
Nadrobiłem zaległość. Dopiero teraz. Bardzo dobra płyta. Chciałoby się rzec: klasyczny Molina – taki, jakiego polubiliśmy. Przy czym stopień zniuansowania poszczególnych albumów względem siebie jest wystarczająco satysfakcjonujący, żeby nie poczuć znużenia kolejnymi krążkami, a niezmiennie wspólnym – bodaj najistotniejszym – mianownikiem jest ta emocjonalność, która nie pozostawia słuchacza obojętnym (tego słuchacza, który kupił tę estetykę, oczywiście).

Największe wrażenie zrobiły na mnie utwory Blue Factory Flame i Two Blue Lights, czyli najdłuższy i najkrótszy. ;)
Planuję przesłuchać wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrano. Niemożliwe? Cóż, przynajmniej będę próbował.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

MANDY MORE - But That Is Me /1972/

We wspaniałej tradycji brytyjskiego popu, wokalistki stanowią wyselekcjonowaną grupę. Z muzyczną klasą i dystynkcją tak niepodważalną jak ich świetny gust kostiumowy i fryzjerski, do dziś z przyjemnością słucha się Cilli Black, Lulu, Petuli Clark, Sandie Shaw i wielu innych a wśród nich niekwestionowanej królowej, Dusty Springfield. Prawdopodobnie ta ostatnia jest jedyną osobą, która weszłaby do tego małego klubu wielkich głosów muzyki popularnej, jedyną, która mogłaby choćby próbować dorównać Arethcie Franklin czy Dionne Warwick.

Ale istnieją jeszcze ukryte perełki, nieznane piosenkarki, pogrzebane przez zapomnienie, ignorancję i obojętność, razem lub osobno. I pewnego czasu zostałem mile zaskoczony, gdy mój kumpel Wojtek podrzucił mi jedno nazwisko, piosenkarki Mandy More, która w 1972 roku nagrała „But That Is Me”, album, który przeszedł bez śladu, przeznaczony do bycia jednym z milionów nagrań, które przepadają na drodze do sukcesu.

I jest to miła niespodzianka z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że zakres wokalny tej kobiety jest wysokich lotów. Mandy śpiewa dobrze, hmmm bardzo dobrze, potrafi wydłużać frazy, podnosić wysokość dźwięku lub obniżać go, kiedy jej to pasuje. Ona po prostu interpretuje piosenki, co wydaje się być w zasięgu każdego wokalisty, a to jedna z naprawdę trudnych rzeczy w muzyce. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na „Listen Babe”, przepiękną piosenkę, która sama w sobie uzasadnia zakup tej płyty.

A po drugie, Mandy More (Amanda Campbell-Moore) pojawia się także jako autorka wszystkich piosenek, z wyjątkiem ostrej wersji wysublimowanego „God Only Knows” Briana Wilsona. I to jest osobliwe, bo za Mandy nie stoi cały sztab, równie dobrze radzi sobie sama.

Pochodząca z Leeds, More stawiała pierwsze kroki jako kompozytorka w młodym wieku i udało jej się zdobyć miejsce w obsadzie jednej z produkcji słynnego musicalu „Hair”. Dwie z jej kompozycji znalazły się w programie telewizyjnym „I See Something Beautiful”, wyreżyserowanym przez Petera Knighta. Program ten oglądał Tony Hall, znany brytyjski producent, disc jockey i menedżer, który w 1966 roku stał na czele Deramu, jednej z filii wytwórni Decca. On to zaproponował Mandy kontrakt płytowy, dzięki czemu w 1972 roku ujrzała światło dzienne pierwsza (i niestety jedyna) jej płyta. Została ona nagrana w Londynie, wyprodukowana przez Halla a wokale i fortepian zostały nagrane w jeden dzień. Później dołączyła do nich grupa doświadczonych muzyków: Roon Hutton, Mike Todman, Jake Falsworth, Philip Chen, Richard Bailey i Lennox Langton.

„But That Is Me” jest pięknym i poruszającym albumem. Mandy More ma wspaniały głos, a aranżacje są cudowne – smyczki, harfa, warstwy wokalu i fortepian. Przypomina to czasami Kate Bush, ale Mandy wyprzedziła pierwszy album Kate. Numery z płyty niosą ze sobą aurę odosobnienia i samotności. Oto „If Not by Fire” z głosem przekształconym i ze zniekształconą gitarą brzmiąca jak moog. Ten upiorny numer prowadzi prawie do szaleństwa i utrzymuje ten nastrój przez całość. Zasłony zaczynają drżeć a białe palce skradają się w czarnych fantastycznych kolorach, nieme cienie wpełzają do rogu pokoju i przykucają tam. Na zewnątrz słychać śpiew ptaków pośród liści, odgłosy mężczyzn idących do pracy, westchnienia i szloch wiatru schodzącego ze wzgórz i wędrującego po cichym domu, jakby obawiał się obudzić śpiących. To bardzo ciekawy utwór, zresztą podobnie jak cała płyta. A „Harvey Muscletoe” to już z pewnością musiałby być przebój. To rewelacyjny numer. Zmiany tempa tak muzyczne jak i wokalne (to tu zbliżyła się Bush) suną przez całą piosenkę. I jest to coś tak wciągającego, że trudno oprzeć się aby nie dać repeat. Perełka, po prostu perełka.

Trudno mi się tu rozpisywać, muszę przyznać, że do tej płyty podchodzę bardzo emocjonalnie. No zauroczyła mnie.

Nie, musicie sami sobie jej posłuchać. Ja już nie będę się o niej rozpisywał.

Niestety „But That Is Me” odeszła w zapomnienie. Mandy More nadal występowała w musicalach („Godspell”) i kilku programach telewizyjnych. Nigdy nie nagrała kolejnej płyty, a jej niewątpliwy talent przepadł w zapomnieniu. Szkoda. Jednak reedycja jej jedynego albumu przez Sunbeam Records dała nam szansę na odzyskanie jego śladu.

Witamy z powrotem, Mandy More, w świecie żywych!

https://www.youtube.com/watch?v=_uVjHG6NYvI
Awatar użytkownika
Paweł
longplay
Posty: 1443
Rejestracja: 02.09.2019, 14:00
Kontakt:

Post autor: Paweł »

Jason Molina – Eight Gates (2020)

Zacznę tę rekomendację dosyć nietypowo, bo od krytyki. I to od krytyki innego wydawnictwa (przy czym słowa krytyka używam tu zdecydowanie na wyrost). Słuchając chwalonej w tym wątku – i to chwalonej jak najbardziej zasłużenie! – płyty Didn't It Rain, doszedłem do wniosku, że kilka pierwszych kawałków mogłoby być krótszych o 1-2 minuty. Nie żeby przez swoją długość jakoś szczególnie traciły na wartości, ale jednak taka naszła mnie refleksja. W przypadku krążka Moliny, o którym będę pisał, problem ten nie występuje. Pojawia się za to problem wprost odwrotny...

Wydana przed dwoma laty płyta Eight Gates zawiera numery, które zostały zarejestrowane w 2009 roku. Jason Molina mieszkał wówczas w Londynie i dochodził do zdrowia po rzekomym ugryzieniu przez pająka. Nie wiadomo, czy ta historia jest prawdziwa. Wiadomo natomiast, że muzyk odwołał trasę koncertową z Willem Johnsonem, która miała promować ich wspólny album. Nigdy więcej już nie wystąpił na żywo, ani nie nagrał żadnego utworu. Podjął pracę na farmie w Wirginii Zachodniej, gdzie zajmował się hodowlą zwierząt. Rozpoczął też walkę z chorobą alkoholową. Walkę przegraną. Zmarł w 2013 roku, w wieku zaledwie 39 lat...

Eight Gates to dziewięć kawałków, które trwają łącznie raptem 25 minut z sekundami. Aż sześć z nich nie przekracza nawet 3 minut. Jaka to muzyka? To ten głos, ta gitara, ten minimalizm, ten klimat... Ten Molina... A co ponadto? W kilku utworach pojawiają się subtelne smyki, w kilku klawisze: niekiedy brzmiące zaskakująco staroświecko, co bynajmniej nie jest zarzutem, innym razem tworzące nieomal dark ambientowe tło. Powtarzającym się motywem jest świergot ptaków. Kawałek Shadow Answers the Wall oparty jest na wyrazistej grze sekcji rytmicznej i może się kojarzyć z... Radiohead (ewentualnie kapelami pokroju Foals). Fire on the Rail zaczyna się śpiewem a cappella; w dwóch numerach możemy też usłyszeć Molinę, który z kimś rozmawia.

Dziewięć piosenek, a każda z nich to strzał w sam środek tarczy. To strzał w sam środek serca. Nie ma jednak, co ukrywać: wiele wskazuje na to, że to szkice, rzeczy niedokończone – piękne myśli, które nie zostały rozwinięte. Choć zamiast słowa szkice wolałbym słowo miniatury. Kilka utworów brzmi jak dzieła skończone, ale w przypadku większości chciałoby się, żeby trwały dłużej. Nie będę pisał o rozczarowaniu, płyta jest bowiem świetna, napiszę za to o niedosycie. Niedosycie, które jest i wadą (człowiek żałuje, że ta płyta nie nabrała ostatecznego kształtu i zastanawia się, jak by wówczas brzmiała), i zaletą. I to chyba bardziej zaletą, gdyż po każdym odsłuchu mam ochotę posłuchać tego krążka jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze raz...

To, co powyżej, mogłoby być dobrą puentą niniejszego wpisu, ale pozwolę sobie na jeszcze jedną myśl. Gdyba ta płyta została dokończona, to mógłby być najlepszy album Moliny...

Eight Gates na bandcampie.
Planuję przesłuchać wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrano. Niemożliwe? Cóż, przynajmniej będę próbował.
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Post autor: greg66 »

Joni Mitchell - Clouds /1969/

Na debiucie była eteryczną syreną śpiewającą z odległych mgieł, tutaj na „Clouds” jest pięknością z sąsiedztwa, przeglądającą własną poezję i pamiętniki. Kwintesencja lat 60-tych, zbiór gotowy do śpiewania z gitarą, przedwczesne artystyczne maleństwo, które głosi swoje mądrości świadomie ignorując popowy szum. Tak, Joni Mitchell, może trochę za młoda, by śpiewać o smutku, przygnębieniu i melancholii (choć życie już ją niemiłosiernie dotknęło) ale z pewnością ma to swój urok i wdzięk. I bliższe są mi raczej tutaj letnie wieczory niż jesienne smutki. Spoglądam czasami ukradkiem na nią, gdy siedzi na werandzie, ubrana w sukienkę w kwiatki, mająca spięte włosy i bose stopy. A ona udaje, że mnie nie widzi i śpiewa mając przymknięte powieki: „Obudziłam się, to było poranne Chelsea/ I pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam/ Było słońce, które przeszło przez żółte zasłony/ I tęczę na ścianie/ Niebieski, czerwony, zielony i żółty wita cię/ Szkarłatne kryształowe koraliki kołyszą się”. No a gdy dodaje jeszcze to: „Znalazłam dziś kogoś kogo kocham/ W jego oczach jest smutek. Jak u anioła z cyny/ Co się stanie jeśli spróbuję umieścić w nim kolejne serce/ W kawiarni Bleeker Street znalazłam dziś kogoś kogo kocham”, to tylko wisi w powietrzu lekkie rozczarowanie, że to nie o mnie ta piosenka. A przecież te pojedyncze dźwięki gitary akustycznej wprawiają w niezwykłe akordy, które oddzielają się od oczekiwań i tworzą poczucie oderwania od codzienności. Delikatny głos Joni w „Songs to Aging Children Come” skutecznie harmonizuje z samym sobą, krążąc wokół melodii jak satelity wokół gwiazdy. Wsparta pięknymi harmoniami, czysta melodia, jedna z najpiękniejszych znajduje się w utworze „The Gallery”, który opowiada o wartości kobiet w naszym społeczeństwie, bezpośrednio związanych z przemijającym pięknem: „Dałam ci wszystkie moje piękne lata/ Potem zaczęła się pogoda/ I zostałam tu na zimę/ Podczas gdy ty wyjechałeś na zachód, by zaznać przyjemności”. W tym nastroju będąc o mało nie przeoczyłem, że gitarowe dźwięki zanikły a sam wokal, czysty i pełen żalu porusza temat groźnej rzeczywistości. „I tak jeszcze raz mój drogi Johnny/ Mój drogi przyjacielu/ I tak po raz kolejny walczysz z nami wszystkimi/ A kiedy pytam cię/ dlaczego podnosisz kije i płaczesz, a ja upadam/ Och, mój przyjacielu/ Jak mogłeś zamienić skrzypce na bęben”. Grzmot w oddali jakby dochodził do nas ale ten jasny wokal świeci, przynosząc mi okrycie przed deszczem. Nadal wpatruję się na drewnianą, w kolorze ciemno brązowym werandę. Nadal widzę piękną kobietę i tylko smutek oraz rezygnacja przebija przez ciemne okulary. Bo takie jest życie i nic z tym nie zrobisz. I nawet nie patrząc w moją stronę, chociaż tak pragnąłbym jej choć uśmiechem podziękować, kończy śpiewanie i znika zza zamkniętymi drzwiami: „Ale teraz starzy przyjaciele zachowują się dziwnie/ Kręcą głowami, mówią, że się zmieniłam/ Cóż, coś się straciło, ale coś się zyskało/ Jak to w życiu bywa”.
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5622
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Post autor: Crazy »

Benjamin Clementine - At Least For Now (2015)

Obrazek

Nina Simone zreinkarnowała w ciele wielkiego, bosonogiego, czarnoskórego pieśniarza? Ów, w młodości, mieszkał przez parę lat na ulicach bezdomnego Paryża i grał muzykę na ulicach, zyskując uliczną sławę, aż w końcu go odnaleźli i wynieśli na salony. Klasyczny Autor, singer-songwriter, akompaniujący sobie, w gęstym, nina-simonicznym stylu, na fortepianie i charyzmatycznie śpiewający niezwykle czystym, jasnym, choć i bogato modulowanym tenorem (używam celowo tego słowa, bo w operowe rejestry też zagląda), którego nie waha się używać również i w sposób aktorski - ja oprócz Niny Simone mam z pewnością skojarzenia ze Scottem Walkerem i Antony Hegartym, a sam Benjamin Clementine podobno przyznaje się do inspiracji Cave'm i Waitsem.

Niniejszy album jest jego debiutem z roku 2015, składa się z 10 songów i jednego bardzo fajnego przerywnika. Może nie wszystkie piosenki są takie świetne, jak niektóre, może nie zawsze odpowiadają mi niektóre wybory aranżacyjne (studio mu kazało te smyczki dodawać?), ale jest to muzyka z duszą, muzyka, którą się zapamiętuje i chce się do niej wracać.

Adios!
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Crazy
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 5622
Rejestracja: 19.08.2019, 16:15

Re: Singer/Songwriter

Post autor: Crazy »

Wróćmy na moment do Jasona Moliny. Szukając skarbów na bezdrożach roku 2004, odnalazłem płytę pt. Pyramid Electric Co., którą dotychczas pomijałem, będąc pewien, że (mylące podobieństwo tytułów!) to coś z serii Magnolia Electric Co., która to seria stanowi mniej ulubiony dla mnie dział twórczości pana Jasona. Dlaczego? Bo to jakieś takie najmniej moliniaste, a najbliższe rockowemu banałowi, kapela gra, pan śpiewa, ale gdzie te emocje? Są momenty, i na płycie Magnolia Electric Co. (przypisywana czasem Songs: Ohia, a czasem nie, to chyba casus a la pierwszy Return to Forever, he he), i w jakichś dalszych rzeczach pod tym szyldem (Magnolia...) wydawanych, ale - nie o take moline mi chodzi ;-)

Więc jak electric co., to spodziewałem się jak wyżej. Nic bardziej mylnego: Pyramid Electric Co., wydana tym razem pod szyldem po prostu: Jason Molina (no i nic dziwnego, bo to pełne solo - głos i gitara!), to jedna z jego najbardziej minimalistycznych, skupionych i emocjonalnie intensywnych wypowiedzi artystycznych, której blisko do mojej ulubionej Ghost Tropic pod względem grania ciszą, wydobywania z tej ciszy tych najbardziej potrzebnych dźwięków, które mówią to, co mówi serce. Blisko jej też do różnych demowych i domowych nagrań Jeffa Buckleya w rodzaju Satisfied Mind, gdzie Jeff też tylko gra i śpiewa, a pokrewieństwo tych dwóch panów nie raz rzucało mi się w uszy.

Płyta brzmi więc super, Molina śpiewa znakomicie, pełnym mocnym głosem o pięknej barwie, a gitarą też potrafi wiele powiedzieć. Jednak do magii Ghost Tropic jej sporo brakuje: przede wszystkim tam w minimaliźmie tkwiło wielkie bogactwo dźwięków, choćby najoszczędniej dawkowanych, podczas gdy tu mamy jednak pewnego rodzaju monotonię. Tym bardziej, że nie ma tu również tak udanych kompozycji, które by zapadały głęboko w pamięć.

Jak dla mnie - bardzo satysfakcjonująco, ale nie wybitnie.

W ciągu pierwszych kilkunastu sekund chyba każdy już będzie wiedział, o co chodzi i czy to dla niego ;-)

Obrazek
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
Awatar użytkownika
Paweł
longplay
Posty: 1443
Rejestracja: 02.09.2019, 14:00
Kontakt:

Re: Singer/Songwriter

Post autor: Paweł »

Crazy pisze: 07.07.2023, 19:56 Pyramid Electric Co.

Crazy, dzięki za ten wpis!

Kilka miesięcy temu zrobiłem sobie "przebieżkę" po większości tzw. solowej twórczości Jasona Moliny, czyli wydawnictwach sygnowanych imieniem i nazwiskiem muzyka (Songs: Ohia to de facto także twórczość solowa — na tym się jednak nie skupiałem), uwzględniając także duety. Chciałem coś więcej napisać, skończyło się na krótkich notatkach. Wahałem się, czy się tym dzielić, ale co mi tam! Może w przyszłości niektóre płyty doczekają się z mojej strony obszerniejszych opisów...

***

Jason Molina — ekspresowy przegląd wydawnictw sygnowanych imieniem i nazwiskiem muzyka (w tym duetów):

Molina & Roberts (2002) [singiel] — The Green Mossy Banks of the Lea / Ten Thousand Miles
Dwa tradycyjne utwory nagrane przez duet Jason Molina & Alasdair Roberts. Nieporywające, lecz bardzo przyjemne (szczególnie The Green Mossy Banks of the Lea).

Pyramid Electric Co (2004)
Kilka numerów chwyta od razu (np. klimatyczny utwór tytułowy, czy przebojowy — na molinową modłę — Song of the Road). Kilka innych — jako odrębne kawałki — wypada dosyć blado, ale bronią się one jako elementy większej całości, sprawiając wrażenie bycia fragmentami idealnie dopasowanymi do reszty albumu. Bardzo dobra płyta.

No Moon on the Water (2004) [singiel] — No Moon on the Water / In the Human World
Oba nagrania kilka lat później, oczywiście w innych wersjach, trafiły na płytę Sojourner grupy Magnolia Electric Co. Pierwszy numer wolę w wykonaniu Magnolii, drugi w wydaniu solowym.

Let Me Go Let Me Go Let Me Go (2006)
Tu nawet cokolwiek kontrowersyjne zabiegi (automat perkusyjny w trzech ostatnich utworach) w ostatecznym rozrachunku przekonują. Wokal Moliny brzmi zaskakująco (zachrypnięty? przepity?) — ale ja to kupuję. Jednym słowem... ARCYDZIEŁO! Nawet nie wiem, które kawałki wyróżnić (chyba najmniej lubię pierwszy i ostatni).

Molina and Johnson (2009)
Miejscami bardzo w stylu Moliny, miejscami trochę mniej — wszak to pozycja nagrana w duecie z Willem Johnsonem. Trochę brakuje mi tu jakichś szczególnie mocnych strzałów (moim faworytem jest chyba "wymruczane" Now, Divide, ale mógłbym też wyróżnić np. Wooden Heart), ale jest to interesujące urozmaicenie dyskografii Jasona (jak na niego: eklektyczna płyta). Wokal Johnsona na plus. Warto, choć daleeeko do poziomu Let Me Go Let Me Go Let Me Go i Pyramid Electric Co.

Autumn Bird Songs (2012) [EP]
Momenty są, ale całość — choć całkiem udana — nie porywa, zdając się być trochę zbyt mało wyrazistą. Niemniej mówimy o EP-ce, która trwa niewiele ponad 20 minut, więc nie widzę powodu, dla którego zainteresowani tematem mieliby pominąć ten tytuł. :)

The Townes Van Zandt Covers (2016) [singiel] — I'll Be Here in the Morning / Tower Song
Nie jesteśmy daleko od oryginałów. Jest w porządku. Nie jestem jednak fanem ani Van Zandta, ani Moliny grającego Van Zandta...

The Black Sabbath Covers (2017) [singiel] — Solitude / Snowblind
Jesteśmy bardzo daleko od oryginałów. Gdyby Molina nagrał całą płytę z numerami Black Sabbath, to mogłaby być interesująca rzecz. Pozostaje nam się zadowolić jedynie dwoma utworami, a raczej fragmentami dwóch utworów (na dodatek kiepsko brzmiącymi), albowiem całość trwa mniej niż... trzy i pół minuty. Niemniej: ciekawa sprawa.

Live at La Chapelle (2020)
Jako znany fan koncertówek :lol: — nie słuchałem (póki co)...

Eight Gates (2020)
O tej płycie pisałem ponad rok temu (czyli... cztery posty wyżej). Paweł z teraźniejszości z grubsza zgadza się z Pawłem z przeszłości :D — powiedzmy jednak, że ówczesny entuzjazm pomniejszyłbym dzisiaj o jakieś 25%.

The Lamb and Flag I (2022) [EP]
Przyznaję, że tę EP-kę poznałem... dzisiaj (nie ma jej w streamingu, a dopiero wczoraj pomyślałem, żeby zerknąć na stary, poczciwy YouTube)... Demo zarejestrowane w latach 1999-2000 (czasy Songs: Ohia, złoty okres). Jestem na etapie wyrabiania sobie opinii, ale po pierwszym odsłuchu mogę napisać, że jest naprawdę dobrze, choć trochę nierówno.
Planuję przesłuchać wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrano. Niemożliwe? Cóż, przynajmniej będę próbował.
esforty
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4378
Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
Lokalizacja: Łódź

Re: Singer/Songwriter

Post autor: esforty »

Obrazek
Roy Harper - Stormcock 1971

Czytam sobie ostatniego (nr.49) Lizarda, tam spory artykuł, kolegi Rory'ego o Artyście.
Włączyłem zatem Stormcock, by sprawdzić czy, mój dystans do płyty zmienił wartość. Owszem, tym razem jest lepiej, coś tam mi się pootwierało.
Tym niemniej do opinii, iż to jest doniosłe dla muzyki tamtych lat, jak Nowy Testament dla ludzkości, ciągle odległa droga :wink: .
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Awatar użytkownika
greg66
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4185
Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
Lokalizacja: Opole
Kontakt:

Re: Singer/Songwriter

Post autor: greg66 »

NICK DRAKE - Bryter Layter /1970/

Obrazek


Nick Drake zmarł w listopadzie 1974 roku w domu swoich rodziców na południe od Birmingham. Jego trzy albumy wydane przez Island Records sprzedały się łącznie w mniej niż 20 000 egzemplarzy, on sam zagrał może kilkadziesiąt koncertów w swoim życiu i udzielił jednego wywiadu. Żaden jego występ na żywo nie został zarejestrowany ani sfilmowany. Jego śmierć spotkała się z niewielkim zainteresowaniem w muzycznej prasie. Ale muzyka Drake’a wydaje się przeznaczona do przetrwania. Manager i producent Nicka, Joe Boyd w jednym z wywiadów powiedział: „Jest wiele rzeczy, które wydają się być częścią swoich czasów i z tego powodu fascynują. Ale myślę, że muzyka Drake’a tak naprawdę tego nie czuje. Jest jakby poza czasem”.
Tak, niewątpliwie jest to trafne stwierdzenie. Te trzy albumy mają niezrównane piękno i moc, która faktycznie poruszyła ludzi i dotknęła ich w sposób, w jaki niewiele płyt kiedykolwiek to zrobiło. Piosenki zawarte na tych krążkach po latach (pomimo znacznej oszczędności wyrazu) wydają się mocniejsze, pełniejsze i bardziej zakorzenione niż wtedy gdy powstawały. Są jak kamienie, które śpiewają i są ciche. Trudno jest mi wybrać ten najlepszy album. Każdy ma w sobie inną ścieżkę ale do „Bryter Layter” wracam najczęściej.
Dzięki Boydowi i inżynierowi dźwięku Johnowi Woodowi „Bryter Layter” jest najbardziej bogatym dźwiękowo albumem Drake’a i doskonałym przykładem brytyjskiego brzmienia folkowego z wczesnych lat 70-tych. Ale prawdziwa wielkość „Bryter Layter” leży w pisaniu piosenek przez Drake’a. Na swoim drugim wydawnictwie Drake stworzył jedne ze swoich najbardziej sugestywnych tekstów i urzekających melodii. Jednak płyta nie sprzedała się, częściowo poprzez brak jakiejkolwiek promocji ze strony Island ale też i wobec pierwszych oznak depresji, która pochłonie większość życia Nicka.
Na płycie znajdziemy trzy instrumentalne numery, z których pierwszy otwierający album to trwający półtorej minuty „Introduction” zawierający elegancką akustyczną gitarę, rozległą aranżacje smyczkową i rozkwitające tam-tamy wciągające słuchacza w świat „Bryter Layter”. Instrumentalny tytułowy utwór wypełnia szóste miejsce na 10-utworowym albumie, a jego łagodny klimat prowadzony jest przez urzekający flet Lyn Dobson. Prawdopodobnie najsilniejszym z instrumentalnych numerów jest zamykający płytę, „Sunday”. Zawiera aranżację smyczkową połączoną z dźwiękiem fletu spinając klamrą wszystkie ścieżki. I tak pomiędzy eleganckim instrumentalnym intro a zakończeniem znajduje się czysta skarbnica piosenek. Płyta brzmi jak przejażdżka po mieście w pogodną, deszczową noc. I tylko czasami coś czai się w mroku ale zostaje to powstrzymane przez radosne klimaty. Z pewnością na uwagę zasługuje również wokal Drake’a. Lekko melancholijny z czającym się oddechem obłędu w tle, nie ma sobie równych. Na to koniecznie trzeba zwrócić uwagę. I raczej nie szukaj drugiego takiego, bo po prostu go nie ma.
Na „Bryter Layter” słyszymy Drake’a bardziej w tradycyjnym ustawieniu zespołu, zamiast w oszczędnych aranżacjach z jego dwóch pozostałych płyt. Przez większość czasu działa to naprawdę dobrze. Taki „Hazey Jane II” ma prawie radosny ton, ale już z tekstem idzie w zupełnie przeciwnym kierunku. „Co stanie się rano, kiedy świat stanie się tak zatłoczony, że nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno?” pyta coraz bardziej zatroskany Drake. Miejska samotność najlepiej została uchwycona w „At the Chime of a City Clock”. „Pozostań w domu, pod podłogą rozmawiaj tylko z sąsiadami/ Gry w które grasz zmuszają ludzi do mówienia, że jesteś dziwny i samotny” śpiewa mężczyzna, który ledwo rozmawiał z rodziną i nie mógł poradzić sobie z własnym stanem umysłu. Z kolei senny „One of These Things First” to kolejny punkt kulminacyjny w karierze Drake’a. Tutaj śpiewa miękko ale z rezygnacją ponieważ to druzgocąca piosenka o wszystkich rzeczach, którymi Nick nie zdołał się stać, to smutne spojrzenie w umysł muzyka zdruzgotanego brakiem sukcesu, zastanawiającego się nad wszystkimi rzeczami, którymi tylko mógł być, ale nie jest. Sposób w jaki śpiewa „Nie potrafię być, jedną z tych rzeczy” jest jedną z najsmutniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zapisano na taśmie i nawet wesoły podkład fortepianowy nie jest w stanie wyjąć jego wokalu z otchłani. Podobnie jest w późniejszym „Fly”, jednak tutaj akompaniament jest równie smutny jak jego słowa. Natomiast „Poor Boy” w jakiś sposób udaje mu się połączyć wiele elementów w spójne i przekonujące dzieło sztuki, nawet nurkując na terytorium bossa novy, która idealnie pasuje do spokojnego i błogiego stylu wokalnego artysty. Z kolei moją ulubioną miłosną piosenką jest „Northern Sky”. „Nigdy nie czułem się tak magicznie szalony jak teraz/ Nigdy nie widziałem księżyców, nie znałem znaczenia morza/ Nigdy nie trzymałem emocji w dłoni/ Ani nie czułem słodkiej bryzy na czubku drzewa” to wyznanie jest pełne przejmującej przeszłości i tylko od Ciebie zależy jak je odbierzesz.
Nick Drake odszedł, pozostała nam jego muzyka, a jest ona ponadczasowa, piękna i szczera. I jeśli ją poznałeś to ciesz się nią i dziękuj za szczęście, że ją znasz.
ODPOWIEDZ