Buffalo Springfield -
Buffalo Springfield (1967)
Zespół ten należał do jednych z najważniejszych muzycznej sceny drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Wszakże to tutaj swoją karierę zaczynał
Stephen Stills, a przede wszystkim
Neil Young. Ich kariery na dobre rozbłysły dopiero po odejściu z macierzystego zespołu i bardzo możliwe, że pamięć o Buffalo Springfield jest podtrzymywana głównie ze względu na ich późniejsze dokonania. Nie ukrywam, że ja również o nich usłyszałem będąc już oddanym fanem
Neila Younga. Wówczas niespecjalnie mnie ich debiut zachwycił. Postanowiłem jednak do tego wydawnictwa powrócić po latach.
Na początek trochę historii.
Buffalo Springfield to folk-rockowa grupa muzyczna założona w 1966 roku, która zgodnie z duchem epoki maczała palce w psychodelii i była ważnym elementem kultury hippisowskiej. Członkami zespołu oprócz wspomnianych powyżej
Stillsa i
Younga, byli również
Ritche Furay,
Bruce Palmer i
Dewey Martin. Po zakończeniu krótkiej – bo zaledwie trzyletniej – działalności zespołu oni również rozpoczęli kariery solowe, jednak pozbawione większych sukcesów. Prawdziwą siłę stanowili będąc w jednej grupie. Większość składu znała się wcześniej z kalifornijskiej sceny muzycznej. Wyjątek stanowili
Young i
Palmer, czyli rodowici Kanadyjczycy.
Stephen Stills poznał jednak
Younga rok wcześnej, gdy ten występował wraz z Palmerem w zespole
The Mynah Birds. Projekt okazał się jednak niewypałem (wydane zostały zaledwie dwa single) i po tym fiasku podjęli decyzję, aby ruszyć do Los Angeles i odnaleźć
Stillsa. Jak się później miało okazać, misja zakończyła się sukcesem, panowie muzycy odnaleźli się na zachodnim wybrzeżu i tym samym dali początek nowemu zespołowi, który nazwali
Buffalo Springfield.
Początki ich kariery należy uznać za typowe. Grali jako support dla bardziej uznanych zespołów, takich jak rewelacja sezonu
The Byrds. Mozolnie budowali swoją reputację, ale włożony trud opłacił się i zaowocował kontraktem z wytwórnią
Atco – jedną z filii Atlantic Records. Nie minął rok od ich wzajemnego odnalezienia na ulicach Los Angeles, a już udało im się wydać debiutancki album.
Wiele wskazywało jednak na to, że ich eponomiczny debiut przepadnie w czeluści historii. Singiel promujący płytę "
Nowadays Clancy Can’t Even Sing" nie odniósł większego sukcesu na listach przebojów, a sama płyta mimo tego, że cieszyła się pozytywnymi recenzjami, nie podbiła serc masowego słuchacza. Ich sytuacja odmieniła się diametralnie wraz z wydaniem singla "
For What It’s Worth", niecały miesiąc po premierze albumu. Singiel stał się jednym z najbardziej znanych protest-songów lat sześćdziesiątych i pozwolił wywindować pozycję zespołu. Teraz nie byli już kolejną lokalną bandą, o której historia zapomni. Z miejsca stali się rozpoznawalni jak największe rockowe sławy i zostali idolami tłumów.
Z perspektywy czasu nalezy jednak ocenić tę płytę dosyć surowo. "
For What It’s Worth" to jeden z hymnów całego pokolenia, ale przecież nie znalazł się nawet na pierwszy wydaniu albumu. Poza tym utworem brak tutaj kolejnej, wybijającej się ponad przeciętność kompozycji. Na tym etapie zespół nie grzeszył innowacyjnym pomysłem na swoją muzykę, nagrywając głównie folkowe ballady, z lekką domieszką psychodelii i inspirując się tym, co akurat tworzyli The Beatles. Utwory w większości są zbliżone do siebie brzmieniowo, dzięki czemu trudno w ich obrębie znaleźć jasne punkty. Osobiście dla mnie wartymi uwagi są jedynie wspomniany już pierwszy singiel "
Nowadays Clancy Can't Even Sing" i wydany na drugiej stronie singla "
Do I Have to Come Right Out and Say It". Pozostałe, to zaledwie niezłe, niewybijające się ponad równy poziom utwory, często w warstwie tekstowej zahaczające o tematy miłosne, co nijak koresponduje z przesłaniem największego hitu grupy.
Dzisiaj debiut
Buffalo Springfield ma znaczną wartość historyczną i z tego powodu warto tę płytę poznać. Zaprawdę trudno zestawić tę płytę wśród najlepszych wydawnictw epoki czy nawet rocznika. Błąd popełni jednak ten, kto uzna, że nie warto sobie zawracać głowy tym półgodzinnym materiałem. Dla każdego fana i obserwatora kultury hippisowskiej to jedna z cegiełek składających się na całość tego pięknego i nieco naiwnego ruchu.