Psychodelia
Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy
-
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4380
- Rejestracja: 26.01.2010, 11:45
- Lokalizacja: Łódź
Re: Psychodelia
Mam tę i jeszcze The Last Puff, na półce .
Dawno nie sprawdzałem , którą wolę.
Dawno nie sprawdzałem , którą wolę.
Nie ma takiego naleśnika, który nie wyszedłby na dobre. H. Murakami
Re: Psychodelia
Wielu nas tu nie ma, no chyba że nie brali udziału w głosowaniu.74. Spooky Tooth - Spooky Two 85 pkt (Białystok 15/rockowy 26/greg66 11/WOJTEKK 33)
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Re: Psychodelia
Przy tak mocnym roczniku'69 zdobycie punktów i znalezienie się na liście tylko świadczy o jakosci utworów z tej płyty.
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com
- WOJTEKK
- box z pełną dyskografią i gadżetami
- Posty: 26446
- Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
- Lokalizacja: Lesko
Re: Psychodelia
A ja dałem najwięcej! Poza tym muszę poprzeglądać płyty ST, bo nie wszystkie zasługują na trzymanie na półce.
Re: Psychodelia
RYM mówi, że na półkę zasługuje tylko Spooky Two i chyba ma rację
- MirekK
- zremasterowany digipack z bonusami
- Posty: 6320
- Rejestracja: 02.03.2008, 22:10
- Lokalizacja: Nowy Jork
Re: Psychodelia
To zależy o czyjej półce mówimy. Na mojej jest tak ciasno, że nie ma miejsca nawet na Spooky Two.
"Życie bez muzyki jest błędem." - F. Nietzsche
Re: Psychodelia
Na mojej spokojnie by się pomieściło, ale na razie jest tam tylko The Last Puff.
- WOJTEKK
- box z pełną dyskografią i gadżetami
- Posty: 26446
- Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
- Lokalizacja: Lesko
Re: Psychodelia
Rym się nie zna.
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Re: Psychodelia
ANGEL PAVEMENT - Maybe Tomorrow
*Alfie Shepherd - Vocals, Lead, Six, Twelve String Guitars
*Graham Harris - Bass, Vocals
*Mike Candler - Drums, Vocals
*John Cartwright - Electric, Acoustic Guitars, Trumpet
*Paul Smith - Vocals
*David Smith - Vocals
Możecie sobie wybaczyć jeśli nigdy nie słyszeliście o brytyjskim psychodeliczno-popowym zespole o nazwie Angel Pavement. Powstały w mieście York w 1967 roku, po czterech latach uległ rozwiązaniu. Wydali tylko kilka singli, które nie poradziły sobie na listach przebojów, a nieporozumienia między zespołem a wytwórnią sprawiły, że ich pierwszy album nigdy nie ujrzał światła dziennego. Zespół miał zwolenników w swoim rodzinnym mieście, ale na sukces na skalę krajową nie mógł liczyć. Dobrą wiadomością jest ta, że utwory grupy zostały wydane na kompilacji zatytułowanej „Maybe Tomorrow”, która ugruntowała pozycję Angel Pavement i sprawiła, że zespół ten zdobył wreszcie uznanie – co prawda jakieś cztery dekady po tym, jak się rozpadł.
Muzyka zespołu wyraźnie nawiązuje do The Hollies i The Beatles, i muszę powiedzieć, że płyta ta jest prawdziwą ucztą, szczególnie odpowiednią dla każdego, kto kocha zgrabne psychodeliczne perełki powstające w tamtych latach.
Angel Pavement to był utalentowany zespół z bujnymi harmoniami wokalnymi i smaczną gitarą czasami w formie ładnych akustycznych zagrywek lub elektrycznych rytmów. Nazwany został na cześć powieści J.B. Priestleya z 1930 roku a swoją mieszanką popowych coverów i oryginalnego materiału przyciągnął lokalną uwagę. Gdy na zaproszenie byłego muzyka grupy Smoke, Geoffa Gilla, grupa pojechała do Londynu, gdzie dając serię występów w klubach zwróciła na siebie uwagę właściciela meksykańskiej sieci hoteli, który zaoferował im możliwość pracy w Meksyku. Zespół skorzystał z okazji i spędził pierwszą połowę 1969 roku w Meksyku. Plany odbycia trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych zostały odłożone na półkę, kiedy muzycy nie mogli otrzymać wizy pracowniczej, ponieważ byli za młodzi. Po powrocie do Wielkiej Brytanii zespół wznowił współpracę z producentem Gillem, nagrywając materiał na planowany album, wstępnie zatytułowany „Socialising with Angel Pavement”. W międzyczasie Fontana Records podpisała kontrakt z zespołem. I wtedy z ciężarówki odpadły koła. Studio gdzie nagrywali materiał upadło a problemy z zarządzaniem, w połączeniu ze zmieniającym się charakterem muzyki dominującej pod koniec 1969 roku sprawiło, że zarząd Fontany wycofał się z kontraktu i odłożył na półkę cały nagrany wcześniej materiał, gdzie, jak już wspomniałem przeleżał on do 2005 roku, kiedy to wydał go Tenth Planet.
Mogę tylko powiedzieć, że to bardzo niefortunne działanie, że zajęło im cztery dziesięciolecia, abyśmy w końcu mogli dostać swój wspólny odprysk słonecznych promieni.
Dwadzieścia trzy numery wydane na tym albumie tworzy całkiem imponującą mieszankę popu z wpływami psychodelii. Wszystko zostało gustownie wykonane, zaczynając od podniosłego, mocno osadzonego w klimacie numeru „The Man In the Shop On The Corner”, podkreślającego zamiłowanie zespołu do wspaniałych melodii. Dodatkowym smaczkiem utworu są meksykańskie trąbki, które swobodnie wciągają graczy w sam środek zabawy. Gdy urocza gitara akustyczna podkreśla „Time Is Upon Us” wydaje się, że znasz te numery, że już je słyszałeś. Ale, nie. To jest typowy brytyjski psychodeliczny pop, będący na topie w swingującym Londynie. Posłuchaj „Green Mello Hill”. To ociera się o Donovana i jesteś w domu. Tak. To te dźwięki. To właśnie ten smak butikowych ulic i naćpanych amfetaminą klaksonów. Czysty cukierek dla ucha „Jennifer” to miła i smaczna melodia z ładną aranżacją wokalną a podparty orkiestracją „Baby You’ve Gotta Stay” eksploduje ryczącym popem, tak charakterystycznym dla lat 60-tych. No właśnie. Słuchając tych nagrań nie sposób nie zauważyć.
Mamy 1969 rok. To wszystko jest pięknie przesiąknięte rodzimym barokowym stylem, tylko w tym samym roku świat muzyczny się zmienił. Ten materiał nie miał żadnych szans z debiutem Led Zeppelin, a przecież te bardziej ambitniejsze płyty pojawiały się prawie co godzinę. Zostający sam ze swoimi pięknymi piosenkami Angel Pavement nie miał już tu co szukać. Gdyby wydano ten materiał dwa lata wcześniej, byłby to dziś z pewnością klasyk.
A tak odłożony na półkę i w końcu wydany po wielu latach sprawił radość (jak zwykle) najbardziej zagorzałym fanom, muzyki przesiąkniętej zabawą i kraciastą modą.
*Alfie Shepherd - Vocals, Lead, Six, Twelve String Guitars
*Graham Harris - Bass, Vocals
*Mike Candler - Drums, Vocals
*John Cartwright - Electric, Acoustic Guitars, Trumpet
*Paul Smith - Vocals
*David Smith - Vocals
Możecie sobie wybaczyć jeśli nigdy nie słyszeliście o brytyjskim psychodeliczno-popowym zespole o nazwie Angel Pavement. Powstały w mieście York w 1967 roku, po czterech latach uległ rozwiązaniu. Wydali tylko kilka singli, które nie poradziły sobie na listach przebojów, a nieporozumienia między zespołem a wytwórnią sprawiły, że ich pierwszy album nigdy nie ujrzał światła dziennego. Zespół miał zwolenników w swoim rodzinnym mieście, ale na sukces na skalę krajową nie mógł liczyć. Dobrą wiadomością jest ta, że utwory grupy zostały wydane na kompilacji zatytułowanej „Maybe Tomorrow”, która ugruntowała pozycję Angel Pavement i sprawiła, że zespół ten zdobył wreszcie uznanie – co prawda jakieś cztery dekady po tym, jak się rozpadł.
Muzyka zespołu wyraźnie nawiązuje do The Hollies i The Beatles, i muszę powiedzieć, że płyta ta jest prawdziwą ucztą, szczególnie odpowiednią dla każdego, kto kocha zgrabne psychodeliczne perełki powstające w tamtych latach.
Angel Pavement to był utalentowany zespół z bujnymi harmoniami wokalnymi i smaczną gitarą czasami w formie ładnych akustycznych zagrywek lub elektrycznych rytmów. Nazwany został na cześć powieści J.B. Priestleya z 1930 roku a swoją mieszanką popowych coverów i oryginalnego materiału przyciągnął lokalną uwagę. Gdy na zaproszenie byłego muzyka grupy Smoke, Geoffa Gilla, grupa pojechała do Londynu, gdzie dając serię występów w klubach zwróciła na siebie uwagę właściciela meksykańskiej sieci hoteli, który zaoferował im możliwość pracy w Meksyku. Zespół skorzystał z okazji i spędził pierwszą połowę 1969 roku w Meksyku. Plany odbycia trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych zostały odłożone na półkę, kiedy muzycy nie mogli otrzymać wizy pracowniczej, ponieważ byli za młodzi. Po powrocie do Wielkiej Brytanii zespół wznowił współpracę z producentem Gillem, nagrywając materiał na planowany album, wstępnie zatytułowany „Socialising with Angel Pavement”. W międzyczasie Fontana Records podpisała kontrakt z zespołem. I wtedy z ciężarówki odpadły koła. Studio gdzie nagrywali materiał upadło a problemy z zarządzaniem, w połączeniu ze zmieniającym się charakterem muzyki dominującej pod koniec 1969 roku sprawiło, że zarząd Fontany wycofał się z kontraktu i odłożył na półkę cały nagrany wcześniej materiał, gdzie, jak już wspomniałem przeleżał on do 2005 roku, kiedy to wydał go Tenth Planet.
Mogę tylko powiedzieć, że to bardzo niefortunne działanie, że zajęło im cztery dziesięciolecia, abyśmy w końcu mogli dostać swój wspólny odprysk słonecznych promieni.
Dwadzieścia trzy numery wydane na tym albumie tworzy całkiem imponującą mieszankę popu z wpływami psychodelii. Wszystko zostało gustownie wykonane, zaczynając od podniosłego, mocno osadzonego w klimacie numeru „The Man In the Shop On The Corner”, podkreślającego zamiłowanie zespołu do wspaniałych melodii. Dodatkowym smaczkiem utworu są meksykańskie trąbki, które swobodnie wciągają graczy w sam środek zabawy. Gdy urocza gitara akustyczna podkreśla „Time Is Upon Us” wydaje się, że znasz te numery, że już je słyszałeś. Ale, nie. To jest typowy brytyjski psychodeliczny pop, będący na topie w swingującym Londynie. Posłuchaj „Green Mello Hill”. To ociera się o Donovana i jesteś w domu. Tak. To te dźwięki. To właśnie ten smak butikowych ulic i naćpanych amfetaminą klaksonów. Czysty cukierek dla ucha „Jennifer” to miła i smaczna melodia z ładną aranżacją wokalną a podparty orkiestracją „Baby You’ve Gotta Stay” eksploduje ryczącym popem, tak charakterystycznym dla lat 60-tych. No właśnie. Słuchając tych nagrań nie sposób nie zauważyć.
Mamy 1969 rok. To wszystko jest pięknie przesiąknięte rodzimym barokowym stylem, tylko w tym samym roku świat muzyczny się zmienił. Ten materiał nie miał żadnych szans z debiutem Led Zeppelin, a przecież te bardziej ambitniejsze płyty pojawiały się prawie co godzinę. Zostający sam ze swoimi pięknymi piosenkami Angel Pavement nie miał już tu co szukać. Gdyby wydano ten materiał dwa lata wcześniej, byłby to dziś z pewnością klasyk.
A tak odłożony na półkę i w końcu wydany po wielu latach sprawił radość (jak zwykle) najbardziej zagorzałym fanom, muzyki przesiąkniętej zabawą i kraciastą modą.
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Re: Psychodelia
The ROLLING STONES - Aftermath /1966/
Aż do wydania „Aftermath” The Rolling Stones byli fenomenem bardziej społecznym niż muzycznym. Ich rhythm and bluesowa muzyka opierała się na coverach natomiast ich uczestnictwo w życiu kulturalnym swingującego Londynu objawiało się chwytającym za gardło zachowaniem oraz jawnej seksualności a wszystko to przygotowywane było przez managera i manipulatora prasowego Andrew Loog Oldhama. Obserwując konkurencję w postaci Lennona i McCartneya, którzy znaleźli lukratywny biznes w pisaniu piosenek, Oldham wziął na siebie dla dobra swoich podopiecznych zamknięcie Micka Jaggera i Keitha Richardsa w pokoju, dopóki nie wymyślą własnej piosenki. Rezultat „As Tears Go By” choć nieco cukierkowy dla podniebienia Stonesów, w rękach Marianne Faithful odniósł sukces i rozpoczął kreatywną współpracę Jaggera z Richardsem. Ich postępy jako autorów odzwierciedlały boom inwencji, który miał miejsce w całej sztuce w połowie lat sześćdziesiątych, zwłaszcza w muzyce pop, gdzie bariery przekraczane były codziennie. W 1965 roku The Rolling Stones mogli już wypełniać swoje albumy własnymi kompozycjami. Przeboje takie jak „Satisfaction”, „The Last Time” i „Get Off My Cloud” pokazały szybko dojrzewające umiejętności Micka i Keitha jako zdolnych autorów popu, pozostając jednocześnie wiernymi swoim bluesowym korzeniom. Ale to właśnie dzięki przełomowemu albumowi z 1966 roku zespół mógł w końcu położyć kres swoim muzycznym hołdom i pochwalić się, że każdy utwór jest ich własnym.
Sesje do „Aftermath” odbywały się w RCA Studios w Hollywood w dniach wolnych pomiędzy trasami koncertowymi w Australii i USA. Porównując „Aftermath” do wcześniejszych płyt Stones nie sposób nie zauważyć gigantycznego skoku w brzmieniu zespołu. Ten skok w dużej mierze był zasługą poszerzających się horyzontów Briana Jonesa, który zbierał egzotyczne instrumenty podczas swoich podróży, aby wykorzystywać ich dźwięk w muzyce. To Brian Jones, który wychodzi z okresu „czystego bluesa” i rozpoczyna swoją krótką, ale genialną rolę w zespole jako „człowiek, który grał na milionie instrumentów”. Żaden inny muzyk w tamtym czasie nie mógł pochwalić się tak niesamowitym talentem do niekonwencjonalnej instrumentacji i uchem do tworzenia melodii dla wszystkich głównych haczyków w każdym utworze. Niezależnie od tego, czy doda trochę wschodnich wpływów z groźnymi liniami sitaru, elegancji z cymbałami czy mistycyzmu z marimbami Brian udowodnił, że jest w stanie przejść do innych muzycznych poszukiwań, podobnie jak koledzy z zespołu. Zawsze znudzony Charlie Watts i sztywny jak drąg Bill Wyman na „Aftermath” potrafią być wręcz przerażający, uderzając w swoje instrumenty z niepowstrzymaną siłą co słychać w otwierającym album numerze. „Mother’s Little Helper” zawiera charakterystyczny riff gitary elektrycznej granej slide co czyni numer optymistyczną odą ze znacznie mroczniejszym przesłaniem o uzależnieniu od amfetaminy gospodyń domowych. Zresztą takich smaczków łatwo wpadających w ucho jest więcej. „Under My Thumb” posiada genialną muzykę prowadzoną przez riff marimby Jonesa z akustycznymi i elektrycznymi gitarami Richardsa i napędzającym sfuzzowanym basem Wymana. Marimba powraca jeszcze w „Out Of Time” brzmiąc cudownie na tle soulowego wokalu Jaggera, który trzyma numer w zwrotkach i doprowadza do tego, że nie możesz już doczekać się refrenu, aby móc wyśpiewywać te wersy razem z Mickiem. No i mamy jeszcze „Paint It Black”. Tutaj Jones wykorzystuje sitar, na którym niedawno nauczył go grać gitarzysta The Beatles i entuzjasta muzyki indyjskiej George Harrison. Podczas zwrotki Watts dodaje atmosfery, grając wzór perkusyjny o smaku Bliskiego Wschodu a Jagger śpiewa mroczny tekst o depresji, żałobie i cynizmie. Na „Aftermath” zawitała uprzejmie romantyczna ballada, zagrana w napędzanym modą stylu baroque. „Lady Jane” to udana rzecz spróbowania czegoś nowego, tu Stonesom udało się trafić na wspaniałą, emocjonalną i niezapomnianą melodię.
Ale dla mnie piosenką, która najlepiej podsumowuje ten album, jest trwający ponad jedenaście minut „Going Home”. To tu Jagger przeobraził się w psychodelicznego Jamesa Browna, z całą swadą religijnego, pulsującego krwią doświadczenia. Numer zagrany jest w niższych zakresach, z delikatniejszym basem, ze świetną harfą, fantastycznym wokalem, miarowo toczącym się rytmem, który całkowicie obejmuje rhythm and blues. Gitary wydają się wchodzić i wychodzić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, brzmiąc jak przedłużony jam, taki, w którym inżynier musi podjąć decyzję i znaleźć miejsce aby to wszystko wygasić… w przeciwnym razie utwór mógłby trwać wiecznie.
Podsumowując, „Aftermath” to fantastyczny wysiłek, wyjątkowo piękny i czarujący idealnie wtapiający się w inne albumy powstałe w tamtym okresie. Dzięki sporej części klasyków i wspaniałej spójności trudno w nim się nie zakochać, szczególnie gdy jesteś wielbicielem muzyki lat 60-tych.
Aż do wydania „Aftermath” The Rolling Stones byli fenomenem bardziej społecznym niż muzycznym. Ich rhythm and bluesowa muzyka opierała się na coverach natomiast ich uczestnictwo w życiu kulturalnym swingującego Londynu objawiało się chwytającym za gardło zachowaniem oraz jawnej seksualności a wszystko to przygotowywane było przez managera i manipulatora prasowego Andrew Loog Oldhama. Obserwując konkurencję w postaci Lennona i McCartneya, którzy znaleźli lukratywny biznes w pisaniu piosenek, Oldham wziął na siebie dla dobra swoich podopiecznych zamknięcie Micka Jaggera i Keitha Richardsa w pokoju, dopóki nie wymyślą własnej piosenki. Rezultat „As Tears Go By” choć nieco cukierkowy dla podniebienia Stonesów, w rękach Marianne Faithful odniósł sukces i rozpoczął kreatywną współpracę Jaggera z Richardsem. Ich postępy jako autorów odzwierciedlały boom inwencji, który miał miejsce w całej sztuce w połowie lat sześćdziesiątych, zwłaszcza w muzyce pop, gdzie bariery przekraczane były codziennie. W 1965 roku The Rolling Stones mogli już wypełniać swoje albumy własnymi kompozycjami. Przeboje takie jak „Satisfaction”, „The Last Time” i „Get Off My Cloud” pokazały szybko dojrzewające umiejętności Micka i Keitha jako zdolnych autorów popu, pozostając jednocześnie wiernymi swoim bluesowym korzeniom. Ale to właśnie dzięki przełomowemu albumowi z 1966 roku zespół mógł w końcu położyć kres swoim muzycznym hołdom i pochwalić się, że każdy utwór jest ich własnym.
Sesje do „Aftermath” odbywały się w RCA Studios w Hollywood w dniach wolnych pomiędzy trasami koncertowymi w Australii i USA. Porównując „Aftermath” do wcześniejszych płyt Stones nie sposób nie zauważyć gigantycznego skoku w brzmieniu zespołu. Ten skok w dużej mierze był zasługą poszerzających się horyzontów Briana Jonesa, który zbierał egzotyczne instrumenty podczas swoich podróży, aby wykorzystywać ich dźwięk w muzyce. To Brian Jones, który wychodzi z okresu „czystego bluesa” i rozpoczyna swoją krótką, ale genialną rolę w zespole jako „człowiek, który grał na milionie instrumentów”. Żaden inny muzyk w tamtym czasie nie mógł pochwalić się tak niesamowitym talentem do niekonwencjonalnej instrumentacji i uchem do tworzenia melodii dla wszystkich głównych haczyków w każdym utworze. Niezależnie od tego, czy doda trochę wschodnich wpływów z groźnymi liniami sitaru, elegancji z cymbałami czy mistycyzmu z marimbami Brian udowodnił, że jest w stanie przejść do innych muzycznych poszukiwań, podobnie jak koledzy z zespołu. Zawsze znudzony Charlie Watts i sztywny jak drąg Bill Wyman na „Aftermath” potrafią być wręcz przerażający, uderzając w swoje instrumenty z niepowstrzymaną siłą co słychać w otwierającym album numerze. „Mother’s Little Helper” zawiera charakterystyczny riff gitary elektrycznej granej slide co czyni numer optymistyczną odą ze znacznie mroczniejszym przesłaniem o uzależnieniu od amfetaminy gospodyń domowych. Zresztą takich smaczków łatwo wpadających w ucho jest więcej. „Under My Thumb” posiada genialną muzykę prowadzoną przez riff marimby Jonesa z akustycznymi i elektrycznymi gitarami Richardsa i napędzającym sfuzzowanym basem Wymana. Marimba powraca jeszcze w „Out Of Time” brzmiąc cudownie na tle soulowego wokalu Jaggera, który trzyma numer w zwrotkach i doprowadza do tego, że nie możesz już doczekać się refrenu, aby móc wyśpiewywać te wersy razem z Mickiem. No i mamy jeszcze „Paint It Black”. Tutaj Jones wykorzystuje sitar, na którym niedawno nauczył go grać gitarzysta The Beatles i entuzjasta muzyki indyjskiej George Harrison. Podczas zwrotki Watts dodaje atmosfery, grając wzór perkusyjny o smaku Bliskiego Wschodu a Jagger śpiewa mroczny tekst o depresji, żałobie i cynizmie. Na „Aftermath” zawitała uprzejmie romantyczna ballada, zagrana w napędzanym modą stylu baroque. „Lady Jane” to udana rzecz spróbowania czegoś nowego, tu Stonesom udało się trafić na wspaniałą, emocjonalną i niezapomnianą melodię.
Ale dla mnie piosenką, która najlepiej podsumowuje ten album, jest trwający ponad jedenaście minut „Going Home”. To tu Jagger przeobraził się w psychodelicznego Jamesa Browna, z całą swadą religijnego, pulsującego krwią doświadczenia. Numer zagrany jest w niższych zakresach, z delikatniejszym basem, ze świetną harfą, fantastycznym wokalem, miarowo toczącym się rytmem, który całkowicie obejmuje rhythm and blues. Gitary wydają się wchodzić i wychodzić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, brzmiąc jak przedłużony jam, taki, w którym inżynier musi podjąć decyzję i znaleźć miejsce aby to wszystko wygasić… w przeciwnym razie utwór mógłby trwać wiecznie.
Podsumowując, „Aftermath” to fantastyczny wysiłek, wyjątkowo piękny i czarujący idealnie wtapiający się w inne albumy powstałe w tamtym okresie. Dzięki sporej części klasyków i wspaniałej spójności trudno w nim się nie zakochać, szczególnie gdy jesteś wielbicielem muzyki lat 60-tych.
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com
- WOJTEKK
- box z pełną dyskografią i gadżetami
- Posty: 26446
- Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
- Lokalizacja: Lesko
Re: Psychodelia
Pierwsza wielka płyta Stonesów.
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Re: Psychodelia
Elmer Gantry's Velvet Opera - Emer Gantry's Velvet Opera /1967/
Grzebiąc w różnych reliktach przeszłości muzycznej często trafiam na zespoły, które powinny odnieść sukces a przynajmniej działać przez kilka lat i nagrać kilka płyt. Nagrywając już na debiucie różnorodną muzykę, oczywiście utrzymaną w klimacie epoki wydawało się, że grupa o której dzisiaj napiszę ma pełne prawo do osiągnięcia sukcesu na scenie muzycznej. Tak się jednak nie stało. I nie jest to niestety odosobniony przypadek.
Grupa Velvet Opera przy wsparciu muzyków Pink Floyd przez jakiś czas otwierała ich występy oraz była jakby protegowana przez bardziej znanych kolegów. Początkowa nazwa zespołu została zmieniona, gdy Dave Terry na jedną z prób przyszedł ubrany w czarną pelerynę i kapelusz kaznodziei w stylu tytułowej postaci Sinclaira Lewisa. Od teraz na scenie pojawił się zespół Elmer Gantry’s Velvet Opera.
Gdy grupa zaczęła występować w klubach w Londynie, używając elektronicznych podkładów dźwiękowych, szybko została zauważona przez łowców talentów z wytwórni płytowych i już po krótkim czasie podpisała wprawdzie krótkoterminowy kontrakt z filią CBS Records.
Ich pierwszym nagraniem był singiel „Flames” wydany w 1967 roku (różne źródła piszą, że The New Yardbirds lub Led Zeppelin mieli w swojej set liście ten utwór). Potem pojawiły się kolejne single, choćby usunięty z anteny radia BBC „Mary Jane”, mający za dużo odniesień do narkotyków. Oba utwory zyskały dużą popularność w Wielkiej Brytanii co w połączeniu z dużym zainteresowaniem występami na żywo i niesamowicie entuzjastycznym przyjęciem przez publiczność rokowało sukcesem na przyszłość. To powinno doprowadzić do osiągnięcia sukcesu debiutanckiego albumu, jednak wiemy, że tak się nie stało.
Praktycznie cała płyta „Elmer Gantry’s Velvet Opera” jest wspaniała. Nie ma tu wypełniaczy, a całość oferuje kilka stylów, które już wkrótce pojawią się w grze innych kapel. Posłuchaj „Walter Sly Meets Bill Bailey”, gdzie takie dźwięki usłyszysz? Mi to się kojarzy z Hawkwind.
To jest naprawdę bardzo fajny debiut. Każda piosenka posiada chwytliwe wokale i fantastyczną instrumentację. Jakość melodii w dużym stopniu oddaje psychodeliczne dźwięki ale też odciąga powoli w stronę podziemnej fali. Pomimo eklektyczności stylów grupa Velvet Opera świetnie porusza się w tej całej dekadzie dźwięków podobnych do The Zombies, The Pretty Things czy The Move. Zachowuje przy tym szczególny akcent wpinając swoje nuty i pokazując swoją tożsamość.
Tak więc wraz ze wspomnianymi powyżej singlami, dostajesz trzydzieści parę minut doskonałej psychodelicznej aury wzbogacającej stan twojego umysłu o kolejne niezapomniane dźwięki. Jeszcze tylko na chwilę wrócę do „Mary Jane”. Po prostu linia melodyczna tego utworu powala mnie, to jest majstersztyk. Poczekajcie muszę dać repeat.
„Mothers Writes” mocno ciągnie od początku a agresywne ataki basu Johna Forda wbijają w fotel. Tylko John Entwistle tak naparzał. „Air” odjeżdża w rejony hinduskiej ragi za sprawą sitaru a „Lookin’ For A Happy Life” osadzony jest w klimacie brytyjskiego wodewilu oblanego psychodelicznym sosem. Wokalne dźwięki w „I Was Cool” doprowadzą cię do wizyty u psychiatry ale czy dogadasz się z nim, no nie wiem. Jeszcze „Reactions of a Young Man” mający coś z mglistych podróży, po zakamarkach Londynu. Gdzie dojdziesz? Chyba na drugą stronę tęczy i tam odpoczniesz.
Jednak sukces nagrania zespołu był ograniczony i Forster opuścił grupę a zastąpiony został, na krótko przez Paula Bretta. Gdy Terry wraz z Bruttem opuścili grupę pozostali muzycy skrócili nazwę na Velvet Opera i nagrali rockowy album „Ride a Hustler’s Dream”. Jednak upragniony sukces nie nadszedł i w 1970 roku zespół przestał istnieć. Ford i Hudson dołączyli wkrótce do The Strawbs.
Grzebiąc w różnych reliktach przeszłości muzycznej często trafiam na zespoły, które powinny odnieść sukces a przynajmniej działać przez kilka lat i nagrać kilka płyt. Nagrywając już na debiucie różnorodną muzykę, oczywiście utrzymaną w klimacie epoki wydawało się, że grupa o której dzisiaj napiszę ma pełne prawo do osiągnięcia sukcesu na scenie muzycznej. Tak się jednak nie stało. I nie jest to niestety odosobniony przypadek.
Grupa Velvet Opera przy wsparciu muzyków Pink Floyd przez jakiś czas otwierała ich występy oraz była jakby protegowana przez bardziej znanych kolegów. Początkowa nazwa zespołu została zmieniona, gdy Dave Terry na jedną z prób przyszedł ubrany w czarną pelerynę i kapelusz kaznodziei w stylu tytułowej postaci Sinclaira Lewisa. Od teraz na scenie pojawił się zespół Elmer Gantry’s Velvet Opera.
Gdy grupa zaczęła występować w klubach w Londynie, używając elektronicznych podkładów dźwiękowych, szybko została zauważona przez łowców talentów z wytwórni płytowych i już po krótkim czasie podpisała wprawdzie krótkoterminowy kontrakt z filią CBS Records.
Ich pierwszym nagraniem był singiel „Flames” wydany w 1967 roku (różne źródła piszą, że The New Yardbirds lub Led Zeppelin mieli w swojej set liście ten utwór). Potem pojawiły się kolejne single, choćby usunięty z anteny radia BBC „Mary Jane”, mający za dużo odniesień do narkotyków. Oba utwory zyskały dużą popularność w Wielkiej Brytanii co w połączeniu z dużym zainteresowaniem występami na żywo i niesamowicie entuzjastycznym przyjęciem przez publiczność rokowało sukcesem na przyszłość. To powinno doprowadzić do osiągnięcia sukcesu debiutanckiego albumu, jednak wiemy, że tak się nie stało.
Praktycznie cała płyta „Elmer Gantry’s Velvet Opera” jest wspaniała. Nie ma tu wypełniaczy, a całość oferuje kilka stylów, które już wkrótce pojawią się w grze innych kapel. Posłuchaj „Walter Sly Meets Bill Bailey”, gdzie takie dźwięki usłyszysz? Mi to się kojarzy z Hawkwind.
To jest naprawdę bardzo fajny debiut. Każda piosenka posiada chwytliwe wokale i fantastyczną instrumentację. Jakość melodii w dużym stopniu oddaje psychodeliczne dźwięki ale też odciąga powoli w stronę podziemnej fali. Pomimo eklektyczności stylów grupa Velvet Opera świetnie porusza się w tej całej dekadzie dźwięków podobnych do The Zombies, The Pretty Things czy The Move. Zachowuje przy tym szczególny akcent wpinając swoje nuty i pokazując swoją tożsamość.
Tak więc wraz ze wspomnianymi powyżej singlami, dostajesz trzydzieści parę minut doskonałej psychodelicznej aury wzbogacającej stan twojego umysłu o kolejne niezapomniane dźwięki. Jeszcze tylko na chwilę wrócę do „Mary Jane”. Po prostu linia melodyczna tego utworu powala mnie, to jest majstersztyk. Poczekajcie muszę dać repeat.
„Mothers Writes” mocno ciągnie od początku a agresywne ataki basu Johna Forda wbijają w fotel. Tylko John Entwistle tak naparzał. „Air” odjeżdża w rejony hinduskiej ragi za sprawą sitaru a „Lookin’ For A Happy Life” osadzony jest w klimacie brytyjskiego wodewilu oblanego psychodelicznym sosem. Wokalne dźwięki w „I Was Cool” doprowadzą cię do wizyty u psychiatry ale czy dogadasz się z nim, no nie wiem. Jeszcze „Reactions of a Young Man” mający coś z mglistych podróży, po zakamarkach Londynu. Gdzie dojdziesz? Chyba na drugą stronę tęczy i tam odpoczniesz.
Jednak sukces nagrania zespołu był ograniczony i Forster opuścił grupę a zastąpiony został, na krótko przez Paula Bretta. Gdy Terry wraz z Bruttem opuścili grupę pozostali muzycy skrócili nazwę na Velvet Opera i nagrali rockowy album „Ride a Hustler’s Dream”. Jednak upragniony sukces nie nadszedł i w 1970 roku zespół przestał istnieć. Ford i Hudson dołączyli wkrótce do The Strawbs.
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com
Re: Psychodelia
Miałem to wieki temu na CD. Potwierdzam, że to solidny album dla fanów gatunku.
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Re: Psychodelia
AXE - Axe /1969/
1. Here to There
2. Ahinam (take 2)
3. Another Sunset, Another Dawn
4. The Child Dreams
5. A House is Not a Motel
6. Peace of Mind
7. Dark Vision
8. Strange Sights & Crimson Nights
9. Here to There (Live 1969)
- Vivienne / vocals
- A Barford / lead guitar
- R Hilliard / acoustic guitar
- M Nobbs / bass
- S Gordon / percussion
Oto kolejny z tych rzadkich klejnotów z końca lat sześćdziesiątych, działających na brytyjskiej scenie undergroundowej i będących swoistym produktem tej niezapomnianej epoki. Chociaż Axe udało się odróżnić od innych rarytasów, wyrośli z podziemnej sceny muzycznej do tego stopnia, że otwierali koncerty takich wykonawców jak: Free, Wishbone Ash i The Who. I to tyle dobrego, bo przecież na kpinę historii zakrawa fakt, że hipnotyzujący głos głównej wokalistki zespołu Vivienne Jones (pseudonim sceniczny Countess Vivienne) zaginął w czasie. Grupa nagrała taśmę demo w 1969 roku na której znalazło się pięć utworów. Pierwotnie powstało tylko około 12 kopii acetatu a całość wskrzeszona została w 1993 roku przez wytwórnię Kissing Spell.
Muzyka Axe jest zakorzeniona w psychodelii i to z całym jej dobrodziejstwem. Z pewnością na wyróżnienie zasługuje wokal Vivienne. Jest to folkowy, czysty i pełen pokornego brzmienia głos, który błyszczy na całym albumie i świetnie sprawdza się w trippowych dźwiękach zaprezentowanych nam przez zespół.
Kolejnym asem albumu jest gitarzysta Tony Barford, którego rozpływające się i mocno sfuzzowane brzmienie gitary otwiera nam drzwi do krainy kwasowych odlotów. Reszta chłopaków też sprawdza się wyśmienicie dzięki czemu mamy na albumie, niebanalne 41 minut ciekawej muzyki.
Już otwierający album numer „Here To There”, będący powitaniem dla każdego słuchacza, jest bardzo krótką próbką tego, co ma nastąpić na reszcie płyty. Po nim następuje instrumentalny „Ahinam (Take 2)”, w którym ciężkie gitarowe dźwięki okraszone są pływającymi efektami, a imponująca perkusja Steve’a Gordona rekompensuje brak wokalu.
Od trzeciego fragmentu płyty zaczyna się pojawiać powabny wokal hrabiny Vivienne. W utworze słychać palące brzmienie gitary a tekst tylko dodaje wysublimowany nastrój: „Kolejny zachód słońca, kolejny świt/ Jutro czyjeś życie zniknie”.
Ponad dziewięciominutowy „The Child Dreams” wprowadza nas w nastrój hipnozy. Główną rolę pełnią tutaj urzekający gitarowy riff zmieszany z delikatnym wokalem Count Vivienne. Rozbudowane instrumentalne pasaże kąpią się w halucynacyjnym środowisku stworzonym przez perkusję. Warto zwrócić uwagę na umiejętności Gordona, gdyż niesamowicie podkreślają rytm numerów zawartych na krążku. Utwór kończy się koszmarnym feelingiem na wokalu, który prześladuje mnie cały czas (w dobrym znaczeniu, oczywiście).
Nawet przy wszystkich przykładach majestatycznego głosu Vivienne, których byłeś świadkiem do tej pory, żaden nie był tak widoczny jak jej wielkość w „A House is not a Motel”, coverze piosenki zespołu Love z ich słynnego albumu „Forever Changes”. Dodatkowo smaczne zagrywki gitary Barforda czynią tą wersję bardzo fantasmagoryczną. Ten znajomy, uginający się pod ciężarem umysłu ton gitary, zdumiewające uderzenia perkusji i niewiarygodny kunszt, z pewnością pokazują, że Axe zasłużyli na większą sławę niż byli.
Potrzebą chwili słuchania tego wydawnictwa jest drugi instrumentalny numer „Dark Vision”. To przeszywająca dźwiękowa mroczna wizja, poddana ciężkiemu apokaliptycznemu uczuciu.
To jest jedyny studyjny album wydany przez Axe. Bardzo niefortunnie, ponieważ muzyka zawarta na tej płycie jest ponadprzeciętna. Jest to idealny album, który można włączyć, jeśli jesteś w nastroju na ciężką psychodelię połączoną z anielskim kobiecym wokalem.
Mimo, że nic więcej nie wyszło z tego zespołu z Northampton, stworzyli oni jedno z najlepszych dzieł sztuki muzycznej gatunku psychodelicznego, które bez wątpienia przetrwało próbę czasu.
https://www.youtube.com/watch?v=z-W8NGlsS7U
1. Here to There
2. Ahinam (take 2)
3. Another Sunset, Another Dawn
4. The Child Dreams
5. A House is Not a Motel
6. Peace of Mind
7. Dark Vision
8. Strange Sights & Crimson Nights
9. Here to There (Live 1969)
- Vivienne / vocals
- A Barford / lead guitar
- R Hilliard / acoustic guitar
- M Nobbs / bass
- S Gordon / percussion
Oto kolejny z tych rzadkich klejnotów z końca lat sześćdziesiątych, działających na brytyjskiej scenie undergroundowej i będących swoistym produktem tej niezapomnianej epoki. Chociaż Axe udało się odróżnić od innych rarytasów, wyrośli z podziemnej sceny muzycznej do tego stopnia, że otwierali koncerty takich wykonawców jak: Free, Wishbone Ash i The Who. I to tyle dobrego, bo przecież na kpinę historii zakrawa fakt, że hipnotyzujący głos głównej wokalistki zespołu Vivienne Jones (pseudonim sceniczny Countess Vivienne) zaginął w czasie. Grupa nagrała taśmę demo w 1969 roku na której znalazło się pięć utworów. Pierwotnie powstało tylko około 12 kopii acetatu a całość wskrzeszona została w 1993 roku przez wytwórnię Kissing Spell.
Muzyka Axe jest zakorzeniona w psychodelii i to z całym jej dobrodziejstwem. Z pewnością na wyróżnienie zasługuje wokal Vivienne. Jest to folkowy, czysty i pełen pokornego brzmienia głos, który błyszczy na całym albumie i świetnie sprawdza się w trippowych dźwiękach zaprezentowanych nam przez zespół.
Kolejnym asem albumu jest gitarzysta Tony Barford, którego rozpływające się i mocno sfuzzowane brzmienie gitary otwiera nam drzwi do krainy kwasowych odlotów. Reszta chłopaków też sprawdza się wyśmienicie dzięki czemu mamy na albumie, niebanalne 41 minut ciekawej muzyki.
Już otwierający album numer „Here To There”, będący powitaniem dla każdego słuchacza, jest bardzo krótką próbką tego, co ma nastąpić na reszcie płyty. Po nim następuje instrumentalny „Ahinam (Take 2)”, w którym ciężkie gitarowe dźwięki okraszone są pływającymi efektami, a imponująca perkusja Steve’a Gordona rekompensuje brak wokalu.
Od trzeciego fragmentu płyty zaczyna się pojawiać powabny wokal hrabiny Vivienne. W utworze słychać palące brzmienie gitary a tekst tylko dodaje wysublimowany nastrój: „Kolejny zachód słońca, kolejny świt/ Jutro czyjeś życie zniknie”.
Ponad dziewięciominutowy „The Child Dreams” wprowadza nas w nastrój hipnozy. Główną rolę pełnią tutaj urzekający gitarowy riff zmieszany z delikatnym wokalem Count Vivienne. Rozbudowane instrumentalne pasaże kąpią się w halucynacyjnym środowisku stworzonym przez perkusję. Warto zwrócić uwagę na umiejętności Gordona, gdyż niesamowicie podkreślają rytm numerów zawartych na krążku. Utwór kończy się koszmarnym feelingiem na wokalu, który prześladuje mnie cały czas (w dobrym znaczeniu, oczywiście).
Nawet przy wszystkich przykładach majestatycznego głosu Vivienne, których byłeś świadkiem do tej pory, żaden nie był tak widoczny jak jej wielkość w „A House is not a Motel”, coverze piosenki zespołu Love z ich słynnego albumu „Forever Changes”. Dodatkowo smaczne zagrywki gitary Barforda czynią tą wersję bardzo fantasmagoryczną. Ten znajomy, uginający się pod ciężarem umysłu ton gitary, zdumiewające uderzenia perkusji i niewiarygodny kunszt, z pewnością pokazują, że Axe zasłużyli na większą sławę niż byli.
Potrzebą chwili słuchania tego wydawnictwa jest drugi instrumentalny numer „Dark Vision”. To przeszywająca dźwiękowa mroczna wizja, poddana ciężkiemu apokaliptycznemu uczuciu.
To jest jedyny studyjny album wydany przez Axe. Bardzo niefortunnie, ponieważ muzyka zawarta na tej płycie jest ponadprzeciętna. Jest to idealny album, który można włączyć, jeśli jesteś w nastroju na ciężką psychodelię połączoną z anielskim kobiecym wokalem.
Mimo, że nic więcej nie wyszło z tego zespołu z Northampton, stworzyli oni jedno z najlepszych dzieł sztuki muzycznej gatunku psychodelicznego, które bez wątpienia przetrwało próbę czasu.
https://www.youtube.com/watch?v=z-W8NGlsS7U
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com