Singer/Songwriter
Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
Mężem Sandy Denny był Trevor Lucas muzyk Fairport Convention i warto wspomnieć, że to jej wokalizy słyszymy w duecie z Robertem Plantem w "The Battle Of Evermore".
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com
Akond, dzięki za rozwinięcie tematu Michelle Shocked! Tylko szkoda, że ceny tych wydań z Mighty Sound takie znaczące... zresztą ceny płyt nawet nie, ale jak trzeba sprowadzać z daleka, to dostawa wychodzi drożej, niż sama płyta Jakbyś gdzieś widział jakąś w miarę tanią okazję, to szepnij!
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
zostaną jeszcze morze i wiatr
A masz opanowane zakupy via discogs? Bo tutaj co nieco można znaleźć, nawet w Europie - przykładowo w soundstation.dk (ten punkt mam sprawdzony):Crazy pisze:Jakbyś gdzieś widział jakąś w miarę tanią okazję, to szepnij!
Kind Hearted Woman
Deep Natural / Dub Natural
Texas Campfire Takes (ta co prawda w wydaniu Cooking Vinyl - ale też TCT to materiał generalnie bardziej dla fanów, z uwagi na jakość dźwięku - a cena bardzo dobra)
Trudniej jest z albumami od SSS do AT (drożej i mniejsza podaż), ale pewnie jakby zastawić czujki, to coś by prędzej czy później wpadło...
.
Nie spodziewałem się, że Mighty Sound można dorwać na allegro - a tu proszę:
https://allegro.pl/oferta/michelle-shoc ... 0444053827
W dodatku cena bardzo dobra.
.
https://allegro.pl/oferta/michelle-shoc ... 0444053827
W dodatku cena bardzo dobra.
.
- WOJTEKK
- box z pełną dyskografią i gadżetami
- Posty: 26446
- Rejestracja: 12.04.2007, 17:31
- Lokalizacja: Lesko
Jackson Browne - u nas postać niespecjalnie znana, w USA - instytucja. Na scenie już pół wieku. Chociaż na te pół wieku raptem 15 płyt. Co ciekawe jedna z lepszych to "Time The Conqueror" z 2008. Poza tym... to nie wiem. Ja najbardziej lubię "Runnin' on Empty", "Hold Out" i wspomniane "Time..." Ale wszystkie płyty do "Hold Out" włącznie moim zdaniem są co najmniej dobre
W tym temacie jeszcze nie pisałem. Powinno tu pasować:
Songs: Ohia – Protection Spells
Słuchając płyt z roku 2000 pominęliśmy ten krążek. Wprawdzie wiedziałem o jego istnieniu, ale wówczas nie udało mi się do niego dotrzeć. Protection Spells nie cieszy się taką estymą, jak Ghost Tropic i The Lioness – nieprzypadkowo, choć to też naprawdę dobry album, rzecz pod tytułem: gdybym dzisiaj układał listę, to miałbym ją na niej.
Zaczyna się z werwą. Pierwsze dwa utwory ze względu na swój piosenkowy charakter nasuwają skojarzenia z The Lioness. Z drugiej strony w tle mamy dźwiękowe smaczki rodem z Ghost Tropic. Jason Molina śpiewa z pasją w głosie i choć gra proste akordy, to uderzając w struny gitary, trąca jednocześnie struny duszy słuchacza. Numery 3-5 przynoszą spowolnienie, a klimat robi się wręcz wisielczy. Samo w sobie nie byłoby to wadą, lecz niestety te trzy kompozycje – poprzez swoją jednostajność i brak jakiejś większej wyrazistości – zlewają mi się ze sobą i trochę nużą. Płyta wraca na właściwe tory na wysokości Fire on the Shore – klimat niby wciąż ten sam, ale towarzyszy nam tu jakieś intrygujące rozedrganie. W Mighty Like Love, Mighty Like Sorrow robi się dynamiczniej i bardziej optymistycznie (pod względem brzmieniowym – wbrew tekstowi). Chyba najbardziej tradycyjnie folkowy utwór na tym wydawnictwie, The One Red Star, to ciąg dalszy pogodniejszych klimatów, lecz przy tym odznacza się on swego rodzaju rozmarzoną aurą. Prawdziwą wisienkę na torcie otrzymujemy jednak na sam koniec. Niech przemówią dźwięki:
Whenever I Have Done a Thing in Flames
Songs: Ohia – Protection Spells
Słuchając płyt z roku 2000 pominęliśmy ten krążek. Wprawdzie wiedziałem o jego istnieniu, ale wówczas nie udało mi się do niego dotrzeć. Protection Spells nie cieszy się taką estymą, jak Ghost Tropic i The Lioness – nieprzypadkowo, choć to też naprawdę dobry album, rzecz pod tytułem: gdybym dzisiaj układał listę, to miałbym ją na niej.
Zaczyna się z werwą. Pierwsze dwa utwory ze względu na swój piosenkowy charakter nasuwają skojarzenia z The Lioness. Z drugiej strony w tle mamy dźwiękowe smaczki rodem z Ghost Tropic. Jason Molina śpiewa z pasją w głosie i choć gra proste akordy, to uderzając w struny gitary, trąca jednocześnie struny duszy słuchacza. Numery 3-5 przynoszą spowolnienie, a klimat robi się wręcz wisielczy. Samo w sobie nie byłoby to wadą, lecz niestety te trzy kompozycje – poprzez swoją jednostajność i brak jakiejś większej wyrazistości – zlewają mi się ze sobą i trochę nużą. Płyta wraca na właściwe tory na wysokości Fire on the Shore – klimat niby wciąż ten sam, ale towarzyszy nam tu jakieś intrygujące rozedrganie. W Mighty Like Love, Mighty Like Sorrow robi się dynamiczniej i bardziej optymistycznie (pod względem brzmieniowym – wbrew tekstowi). Chyba najbardziej tradycyjnie folkowy utwór na tym wydawnictwie, The One Red Star, to ciąg dalszy pogodniejszych klimatów, lecz przy tym odznacza się on swego rodzaju rozmarzoną aurą. Prawdziwą wisienkę na torcie otrzymujemy jednak na sam koniec. Niech przemówią dźwięki:
Whenever I Have Done a Thing in Flames
Tak! Od dłuższego czasu chciałem tu napisać w odpowiedzi na Twoje rewelacje z roku 2001, czyli te EPki pod znakiem:
Posłuchałem obu znalezisk, choć na razie tylko raz i na pewno chętnie wrócę. Ten drugi utwór, czyli Howler dość dziwny, podkład jak z pozytywki niemal
Myślę, że to świetny wątek dla tego artysty i może trzeba by się pokusić o jakieś dłuższe wypowiedzi o poszczególnych płytach. Tej, o której piszesz, jeszcze nie znam!
Blisko 18 minut brzdąkania na rozstrojonej gitarze. Do tego przepełniony cierpieniem głos Moliny.
Posłuchałem obu znalezisk, choć na razie tylko raz i na pewno chętnie wrócę. Ten drugi utwór, czyli Howler dość dziwny, podkład jak z pozytywki niemal
Myślę, że to świetny wątek dla tego artysty i może trzeba by się pokusić o jakieś dłuższe wypowiedzi o poszczególnych płytach. Tej, o której piszesz, jeszcze nie znam!
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
zostaną jeszcze morze i wiatr
Zastanawiałem się właśnie, w którym miejscu o tej płycie napisać, i uznałem, że ten wątek będzie najlepszy (mając także na uwadze konstatację o umieraniu wątków tematycznych). Pomyślałem sobie też, że szkoda, że Jason Molina nie ma swojego tematu w zakładce Wykonawcy, ale na to jesteśmy na razie za cienkie bolki (a przynajmniej ja) – wypadałoby bowiem znać większość dorobku artysty. A w sumie ten wątek – pod kątem zainteresowania innych osób tą muzyką – wydaje się najoptymalniejszy.
Aha! Byłbym zapomniał:
Aha! Byłbym zapomniał:
Miło mi to czytać (ja na razie debiutu nie słuchałem)! Gdybyś miał ochotę, to zachęcam do dzielenia się refleksjami z odsłuchów kolejnych albumów.Oleeks pisze:Dzięki Pawłowi poznałem Songs: Ohia. Przekornie nie przesłuchałem polecanego koncertu, a zacząłem słuchać chronologicznie. Debiut jest świetny!
Nie znam tak dużo płyt Michelle jak akond, ale b. dobrze Short Sharp Shocked. Poznałem ją w epoce, czyli w 1989 roku i od razu wzbudziła moje zainteresowanie. Po latach brzmi wybornie (mam zdanie podobne do Crazy'ego). Warto spróbować.akond pisze:Przepraszam, że nawiązuję ni z gruchy, ni z pietruchy do tego posta Crazy'ego sprzed półtora roku (zamieszczonego zresztą w innym wątku), ale w 2019 nie było mnie jeszcze na forum - a wpis znalazłem przypadkiem właśnie przed chwilą.Crazy pisze:Michelle Shocked - hand-made składanka z dwóch wczesnych płyt. Wstępny research wykazał, że nikt o niej nie pisał na forum. A to ciekawe - wszak z racji wieku chociażby musi tu być trochę osób, które wychowywały się na starym trójkowym RadioMannie... Bielszy odcień bluesa Chojnackiego... Ja właśnie tam poznałem Michelle Shocked, której płyty Short Sharp Shocked i Captain Swing uważam za wyborne (dalszych nie znam).
Może kogoś mimo wszystko zainteresuje, bo artystka jest tego warta, a nagrania trudno dostępne. I choć nie wszystkie płyty pasują do kategorii S/S, to jednak całościowo lokuje mi się właśnie tutaj.
Michelle Shocked jest fantastyczna - to jedna z moich ulubionych muzycznych outsiderek. Przy czym - jak na outsiderkę - w samej twórczości stosunkowo nieodległa od mainstreamu, za to eksplorująca z powodzeniem różne jego kierunki i stylistyki.
Dla mnie wszystkie jej płyty od debiutu z 1986 aż do roku 2002 włącznie są essential - a przy tym każda inna.
Dla twórczości Jasona Moliny, jak i innych ciekawych twórców przełomu wieków, przydałby się osobny wątek traktujący o szeroko pojętej muzyce alternatywnej. Sam podjąłbym się założenia takiego wątku, ale moja wiedza o muzyce po 1990 roku jest bardzo mizerna. Staram się zaległości nadrabiać, a twórczość Moliny jest przykładem, że warto do tematu się przyłożyć.Paweł pisze:Zastanawiałem się właśnie, w którym miejscu o tej płycie napisać, i uznałem, że ten wątek będzie najlepszy (mając także na uwadze konstatację o umieraniu wątków tematycznych). Pomyślałem sobie też, że szkoda, że Jason Molina nie ma swojego tematu w zakładce Wykonawcy, ale na to jesteśmy na razie za cienkie bolki (a przynajmniej ja) – wypadałoby bowiem znać większość dorobku artysty. A w sumie ten wątek – pod kątem zainteresowania innych osób tą muzyką – wydaje się najoptymalniejszy.
Paweł, pisałeś, że chciałeś posłuchać koncertówki Songs: Ohia z 2001, Mi sei apparso come un fantasma - fakt, że w całości znikła z youtuba, ale da się ją od biedy odtworzyć metodą krok po kroku. Niezależnie od kwestii głosowania czy nie oraz upierdliwości takiego dłubania, myślę, że warto posłuchać, co tam jest, bo to bardzo interesująca odmiana po intensywnych również brzmieniowo płytach z roku 2000. Koncertówka oczywiście jest intensywna emocjonalnie, bo Molina nie przyszedł tam się uśmiechać i tańcować, tylko cierpieć, ale surowość brzmienia robi z tego inne doświadczenie. Pewnie gorsze? Może i gorsze, ale nie pozbawione prawdy, która wydaje się dla naszego bohatera być najważniejszą kategorią w muzyce. Ja to kupuję bez wahania.
Płyta składa się z 8 piosenek, z których tylko trzy mają oficjalne tytuły, ale resztę można znaleźć tu i ówdzie. W sensie, resztę tytułów, bo piosenki pojawiają się tu po raz pierwszy w dyskografii.
Pierwszy Untitled, roboczo chodzący pod tytułem "Are We Getting Any Closer" na początku operuje przede wszystkim ciszą, by stopniowo intensyfikować emocje. Bardzo poważny kaliber się z tego wykuwa, pełen smutku tkanego między dźwiękami, a potem wybuchającego z coraz bardziej nietajoną siłą. Jak dla mnie tylko ten perkusista za bardzo łupie, jakby się bał, że będzie za cicho. Ja bym go przeniósł do sekcji gimnastycznej, ale cóż, taka niedoskonałość jedna z wielu pewnie, i co z tego, skoro bije z tej muzyki taka prawda, której wielu bałoby się dotknąć, a Jason Molina się nie boi.
Kolejny Untitled, czyli "Nobody Tries That Hard Anymore" wydaje mi się najlepszym utworem na płycie, idealnie oddającym zarówno atmosferę kameralnego koncertu, jak i bogate życie uczuciowe bohatera...
Potem następują piosenki znane z Lioness, czyli Tigress i Being In Love, nie różniące się istotnie od wersji płytowych, choć brzmiące oczywiście znacznie bardziej nieoszlifowanie, prosto ze sceny (ten perkusista ciągle puka), mamy tu jednak lidera w centrum tego, co najbardziej go niesie, czyli miłosnych wyznań o niespotykanej intensywności i prostocie. Heart is a risky fuel to burn...
Nie wiem dlaczego kolejny Untitled, "Constant Change" zapowiedziany jest jako "our last song tonight", bo przecież ostatni nie jest, a płyta nagrana została podczas jednego występu. Dobrze, że nie jest ostatni, bo zostawiłby (mi) uczucie pewnego niedosytu. Mam wrażenie, że powiela znany już schemat zaczynania od ciszy i rozwijania się, ale jakoś niewiele z tego wynika.
Ten, jak i kolejny utwór ("It Won'T Be Easy"), którego nie ma obecnie na youtubie w wersji z tej płyty, chociaż jest z tego samego okresu (o ile można wierzyć opisowi oczywiście), są powodem, dla którego ta włoska koncertówka wydaje mi się, przy wszystkich swoich zaletach, grzęznąć w pewnej powtarzalności i trochę mnie szorstkość tych wersji uwiera.
Wraz z utworem tytułowym (wprawdzie też formalnie "untitled") wracamy do sedna sprawy. Pojedyncze trącenia w struny gitary przekładają się na struny serca, jakby lider posiadł tajemną znajomość języka serca (bo chyba posiadł). Perkusja dalej puka, ale co zrobić
Wreszcie znakomite zakończenie (nie wiem, czy koncertu, ale na pewno płyty), czyli znane z pierwszej płyty Cabwaylingo - znane, ale zupełnie inne, gitara cieższa, o zupełnie innej fakturze, a już ten moment, w którym następuje ewidentny fałsz na tej gitarze, mimo wszystko mnie rozkłada, bo to brzmi, jak jakieś tąpnięcie duszy, z którego mimo wszystko udaje się wyjść obronną ręką (!); ten utwór ma wielką siłę w tej wersji.
Zachęcam do posłuchania, a może ktoś się skusi również w ramach plebiscytu?
Płyta składa się z 8 piosenek, z których tylko trzy mają oficjalne tytuły, ale resztę można znaleźć tu i ówdzie. W sensie, resztę tytułów, bo piosenki pojawiają się tu po raz pierwszy w dyskografii.
Pierwszy Untitled, roboczo chodzący pod tytułem "Are We Getting Any Closer" na początku operuje przede wszystkim ciszą, by stopniowo intensyfikować emocje. Bardzo poważny kaliber się z tego wykuwa, pełen smutku tkanego między dźwiękami, a potem wybuchającego z coraz bardziej nietajoną siłą. Jak dla mnie tylko ten perkusista za bardzo łupie, jakby się bał, że będzie za cicho. Ja bym go przeniósł do sekcji gimnastycznej, ale cóż, taka niedoskonałość jedna z wielu pewnie, i co z tego, skoro bije z tej muzyki taka prawda, której wielu bałoby się dotknąć, a Jason Molina się nie boi.
Kolejny Untitled, czyli "Nobody Tries That Hard Anymore" wydaje mi się najlepszym utworem na płycie, idealnie oddającym zarówno atmosferę kameralnego koncertu, jak i bogate życie uczuciowe bohatera...
Potem następują piosenki znane z Lioness, czyli Tigress i Being In Love, nie różniące się istotnie od wersji płytowych, choć brzmiące oczywiście znacznie bardziej nieoszlifowanie, prosto ze sceny (ten perkusista ciągle puka), mamy tu jednak lidera w centrum tego, co najbardziej go niesie, czyli miłosnych wyznań o niespotykanej intensywności i prostocie. Heart is a risky fuel to burn...
Nie wiem dlaczego kolejny Untitled, "Constant Change" zapowiedziany jest jako "our last song tonight", bo przecież ostatni nie jest, a płyta nagrana została podczas jednego występu. Dobrze, że nie jest ostatni, bo zostawiłby (mi) uczucie pewnego niedosytu. Mam wrażenie, że powiela znany już schemat zaczynania od ciszy i rozwijania się, ale jakoś niewiele z tego wynika.
Ten, jak i kolejny utwór ("It Won'T Be Easy"), którego nie ma obecnie na youtubie w wersji z tej płyty, chociaż jest z tego samego okresu (o ile można wierzyć opisowi oczywiście), są powodem, dla którego ta włoska koncertówka wydaje mi się, przy wszystkich swoich zaletach, grzęznąć w pewnej powtarzalności i trochę mnie szorstkość tych wersji uwiera.
Wraz z utworem tytułowym (wprawdzie też formalnie "untitled") wracamy do sedna sprawy. Pojedyncze trącenia w struny gitary przekładają się na struny serca, jakby lider posiadł tajemną znajomość języka serca (bo chyba posiadł). Perkusja dalej puka, ale co zrobić
Wreszcie znakomite zakończenie (nie wiem, czy koncertu, ale na pewno płyty), czyli znane z pierwszej płyty Cabwaylingo - znane, ale zupełnie inne, gitara cieższa, o zupełnie innej fakturze, a już ten moment, w którym następuje ewidentny fałsz na tej gitarze, mimo wszystko mnie rozkłada, bo to brzmi, jak jakieś tąpnięcie duszy, z którego mimo wszystko udaje się wyjść obronną ręką (!); ten utwór ma wielką siłę w tej wersji.
Zachęcam do posłuchania, a może ktoś się skusi również w ramach plebiscytu?
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
zostaną jeszcze morze i wiatr
Crazy, dzięki wielkie za ten wpis! Z dwóch powodów. Po pierwsze: za odsłuchową instrukcję obsługi, wraz z linkami – grzechem byłoby nie posłuchać. Po drugie: świetnie tę koncertówkę opisałeś. Wczoraj przesłuchałem ją po raz pierwszy i zgadzam się z Tobą niemal w całej rozciągłości.
Szczególnie podkreśliłbym dwie rzeczy:
1. Za najlepszy kawałek także uważam Nobody Tries That Hard Anymore, a tuż za nim wskazałbym utwór tytułowy. Sądzę, że oba te numery można uznać za znaczące osiągnięcia Jasona Moliny – nie tylko w kontekście tego wydawnictwa.
2. Perkusista jest wariatem. Miałem nadzieję, że trochę koloryzujesz – niestety, nic z tego. Perkusja chwilami wręcz męczy. Brzmi jakby była z jakiejś innej "bajki".
Jedyne, z czym się nie zgodzę, to ocena It Won't Be Easy – moim zdaniem to bardzo dobry kawałek.
Naszła mnie jeszcze taka refleksja: oba utwory z płyty The Lioness (płyty przecież świetnej) nie wybijają się tu ponad resztę, co świadczy o sile (większości) pozostałych kompozycji. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na albumie, z którego pochodzą, brzmią po prostu lepiej. I lepiej też wpasowują się na nim w całość.
Mam coś, chyba fajnego, dla członków Team Molina. Na archive.org (czyli: można posłuchać i teoretycznie legalnie pobrać) znajdują się 34 (!) koncerty Songs: Ohia (z czego jeden, z 2014 roku, zagrany w hołdzie dla – nieżyjącego już wówczas – Jasona Moliny):
https://archive.org/details/SongsOhia
Z jakością bywa różnie, wszak to bootlegi, ale ogólnie nie jest źle (choć póki co nie zagłębiałem się w te zasoby jakoś szczególnie).
Szczególnie podkreśliłbym dwie rzeczy:
1. Za najlepszy kawałek także uważam Nobody Tries That Hard Anymore, a tuż za nim wskazałbym utwór tytułowy. Sądzę, że oba te numery można uznać za znaczące osiągnięcia Jasona Moliny – nie tylko w kontekście tego wydawnictwa.
2. Perkusista jest wariatem. Miałem nadzieję, że trochę koloryzujesz – niestety, nic z tego. Perkusja chwilami wręcz męczy. Brzmi jakby była z jakiejś innej "bajki".
Jedyne, z czym się nie zgodzę, to ocena It Won't Be Easy – moim zdaniem to bardzo dobry kawałek.
Naszła mnie jeszcze taka refleksja: oba utwory z płyty The Lioness (płyty przecież świetnej) nie wybijają się tu ponad resztę, co świadczy o sile (większości) pozostałych kompozycji. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na albumie, z którego pochodzą, brzmią po prostu lepiej. I lepiej też wpasowują się na nim w całość.
Mam coś, chyba fajnego, dla członków Team Molina. Na archive.org (czyli: można posłuchać i teoretycznie legalnie pobrać) znajdują się 34 (!) koncerty Songs: Ohia (z czego jeden, z 2014 roku, zagrany w hołdzie dla – nieżyjącego już wówczas – Jasona Moliny):
https://archive.org/details/SongsOhia
Z jakością bywa różnie, wszak to bootlegi, ale ogólnie nie jest źle (choć póki co nie zagłębiałem się w te zasoby jakoś szczególnie).
https://youtu.be/slHKGzXrY9w
Kawałek z płyty Old Rottenhat, chyba mój drugi ulubiony album tego nurtu zaraz po Songs Of Leonard Cohen. Różni się od innych tego typu płyt tym, że zamiast śpiewającego chłopa z gitarą jest śpiewający chłop z zabawkowym syntezatorem.
Kawałek z płyty Old Rottenhat, chyba mój drugi ulubiony album tego nurtu zaraz po Songs Of Leonard Cohen. Różni się od innych tego typu płyt tym, że zamiast śpiewającego chłopa z gitarą jest śpiewający chłop z zabawkowym syntezatorem.
https://discord.gg/62Hy5mpnPk
Muzyczny serwer Discord, nigdy tu nie wchodźcie, najgorszy serwer na świecie.
Muzyczny serwer Discord, nigdy tu nie wchodźcie, najgorszy serwer na świecie.
- greg66
- limitowana edycja z bonusową płytą
- Posty: 4185
- Rejestracja: 31.08.2008, 22:00
- Lokalizacja: Opole
- Kontakt:
DOROTHY CARTER - Waillee, Waillee /1978/
Majestatyczny, Piękny, Nawiedzony i Satysfakcjonujący.
To drugi album tej mało znanej artystki. Carter dostarcza nam tu dużo psychodelicznych dźwięków i faktur bogato inspirowanych wykorzystaniem jej średniowiecznego instrumentu. "Waillee, Waillee" jest naprawdę wyjątkowy. Carter po mistrzowsku wykorzystuje cymbały młotkowe, psałterz, flet i fortepian a całość kompozycji jest przygnębiająca. Ale ta nostalgia ma w sobie piękno. I są to otwarte wody jeziora, gdzie zanurzasz sie w głębię, gdy niebieskawa toń wody zamyka się nad Tobą ale Ty wcale nie czujesz strachu. Po prostu zamykasz się i podziwiasz. Zwraca uwagę końcowa część płyty. Zaczynający się od ryków wiolonczeli "Tree of Life" powoli dochodzi do melodyjnych harf a wibrujące nie z tego świata brzmienie pani Carter zaczyna szumieć w jej śpiewie. Całość integrują wszystkie instrumenty, czyniąc z niej emocjonalne dzieło.
https://www.youtube.com/watch?v=sD3WSqLN1Pk
Majestatyczny, Piękny, Nawiedzony i Satysfakcjonujący.
To drugi album tej mało znanej artystki. Carter dostarcza nam tu dużo psychodelicznych dźwięków i faktur bogato inspirowanych wykorzystaniem jej średniowiecznego instrumentu. "Waillee, Waillee" jest naprawdę wyjątkowy. Carter po mistrzowsku wykorzystuje cymbały młotkowe, psałterz, flet i fortepian a całość kompozycji jest przygnębiająca. Ale ta nostalgia ma w sobie piękno. I są to otwarte wody jeziora, gdzie zanurzasz sie w głębię, gdy niebieskawa toń wody zamyka się nad Tobą ale Ty wcale nie czujesz strachu. Po prostu zamykasz się i podziwiasz. Zwraca uwagę końcowa część płyty. Zaczynający się od ryków wiolonczeli "Tree of Life" powoli dochodzi do melodyjnych harf a wibrujące nie z tego świata brzmienie pani Carter zaczyna szumieć w jej śpiewie. Całość integrują wszystkie instrumenty, czyniąc z niej emocjonalne dzieło.
https://www.youtube.com/watch?v=sD3WSqLN1Pk
Summer Of Love'67
http://musicpsychedelic.blogspot.com
http://musicpsychedelic.blogspot.com