Jazz i okolice

Forum podstawowe.

Moderatorzy: gharvelt, Bartosz, Dobromir, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Bednaar
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6879
Rejestracja: 11.04.2007, 08:36
Lokalizacja: Łódź

Jazz i okolice

Post autor: Bednaar »

Niejako ten wątek (nie mogło go zabraknąć - nazwa nowej domeny zobowiązuje ;) ) będzie kontynuacją "Jazzowo prawdopodobnie" z poprzedniego FD. Jako że muszę się teraz zabrać do codziennych obowiązków służbowych nadmienię na wstępie, że ostatnio nałogowo zasłuchuję się w afrykańsko-freejazzowych dźwiękach Art Ensemble Of Chicago. Z kilkunastu dotychczas poznanych płyt największe wrażenie wywarła na mnie Fanfare For The Warriors z 1973 roku. To tyle na szybko - w przyszłości postaram się napisać coś więcej. Zapraszam do jazzowania :)
vertical_invader
Awatar użytkownika
Windmill
japońska edycja z bonusami
Posty: 3927
Rejestracja: 11.04.2007, 08:07
Lokalizacja: Świętochłowice
Kontakt:

Post autor: Windmill »

Właśnie miałem się Ciebie zapytać, którą płytę Art Ensamble Of Chicago polecasz, i jaka to muzyka. Czy miłośnik rocka znajdzie w niej coś dla siebie?
"Z układnością mi nie do twarzy. (...) Zresztą nie lubię zachowywać się układnie; nudzi mnie to."
Robert Walser "Małe poematy" [1914]

http://riversidebluesnr2.blogspot.com/
Awatar użytkownika
Windmill
japońska edycja z bonusami
Posty: 3927
Rejestracja: 11.04.2007, 08:07
Lokalizacja: Świętochłowice
Kontakt:

Post autor: Windmill »

Taki jazz-rockowy album odkryłem ostatnio. Bob Downes: Electric City (1970). Może nie ma tu żadnych fajerwerków, ale muzyka jest solidna.

Obrazek

1. No Time Like The Present 3:05
2. Keep Off The Grass 2:46
3. Don't Let Tomorrow Get You Down 2:55
4. Dawn Until Dawn 4:28
5. Go Find Time 2:40
6. Waiting On 4:59
7. Crush Hour 3:20
8. West II 3:27
9. Imn Your Eyes 2:21
10. Piccadilly Circles 2:51
11. Gonna Take A Journey 7:03

Bob Downes : vocals / sax / flute
Chris Spedding : guitars
Herbie Flowers : bass
Harry Miller : bass
Alan Rushton : drums
Clem Cattini : drums
Kenny Wheeler : trumpet
Ian Carr : trumpet / flugelhorn
Bud Parks : trumpet / flugelhorn
Harold Beckett : trumpet / flugelhorn

(13.X.2006)
"Z układnością mi nie do twarzy. (...) Zresztą nie lubię zachowywać się układnie; nudzi mnie to."
Robert Walser "Małe poematy" [1914]

http://riversidebluesnr2.blogspot.com/
Awatar użytkownika
Windmill
japońska edycja z bonusami
Posty: 3927
Rejestracja: 11.04.2007, 08:07
Lokalizacja: Świętochłowice
Kontakt:

Post autor: Windmill »

Zdaje się, że jest to połaczenie awangardy z jazzem i z rockiem w takich proprcjach, w jakiej kolejności podałem gatunki. Zespół brytyjski w składzie między innymi Robert Wyatt. Ci9ekawe, czy to znacie, a jeśli tak, to co o tym sądzicie?

The Amazing Band: Roar (1970)
Obrazek

1. Roar Part 1 [20:41]
2. Roar Part 2 [17:43]

muzycy:
Mal Dean : trąbka;
Roy Spall : skrzypce, akordeon, flet;
Mick Brennan : saksofon altowy, fortepian;
Maia Spall : głos;
Chris Francis : saksofojn altowy;
Jim Mullen : bass, harmonijka;
Robert Wyatt : perkusja, instr. perkusyjne, głos, klawisze.

(23.X.2006)
"Z układnością mi nie do twarzy. (...) Zresztą nie lubię zachowywać się układnie; nudzi mnie to."
Robert Walser "Małe poematy" [1914]

http://riversidebluesnr2.blogspot.com/
Awatar użytkownika
Bednaar
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6879
Rejestracja: 11.04.2007, 08:36
Lokalizacja: Łódź

Post autor: Bednaar »

Windmill pisze:Właśnie miałem się Ciebie zapytać, którą płytę Art Ensamble Of Chicago polecasz, i jaka to muzyka. Czy miłośnik rocka znajdzie w niej coś dla siebie?
Miłosnikowi rocka w sumie trudno cokolwiek AEOC polecić, gdyż śladów rocka niemal nie uświadczysz w ich twórczości, ewentualnie może na płycie The Third Decade (1985) - tę płytę polecam na początek, a także w miare przystępną Coming Home Jamaica (1998). Muzyka AEOC to głównie free jazz, ubarwiany muzyką afrykańską, jazzem nowoorleańskim i róznego rodzaju okrzykami rytualnymi rodem z czarnej Afryki. Czasem jednak zdarza im się zagrać zwykły bebop. Całość brzmi momentami jak afrykańska muzyka obrzędowa, dodatkowo muzycy na koncertach malują twarze i ubierają sie w sposób charakterystyczny dla czarnej Afryki.
vertical_invader
Awatar użytkownika
Windmill
japońska edycja z bonusami
Posty: 3927
Rejestracja: 11.04.2007, 08:07
Lokalizacja: Świętochłowice
Kontakt:

Post autor: Windmill »

Dziękuję, Bednaarze - jestem teraz mądrzejszy :) A gdzie znajduje się najwięcej tego jazzu nowoorleańskiego? To byłoby chyba cos dla mnie.
"Z układnością mi nie do twarzy. (...) Zresztą nie lubię zachowywać się układnie; nudzi mnie to."
Robert Walser "Małe poematy" [1914]

http://riversidebluesnr2.blogspot.com/
Awatar użytkownika
Bednaar
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6879
Rejestracja: 11.04.2007, 08:36
Lokalizacja: Łódź

Post autor: Bednaar »

Właściwie jazz nowoorleański bywa głównie wplatywany pomiędzy freejazzowe improwizacje, więc przewija się na każdej płycie. W przyswajalnej formie podany jest na wymienionych pzreze mnie płytach, dodatkowo jeszcze mogę polecić Full Force (1980) - tyle że pierwszy kawałek z tej płyty - "Magg Zelma" jest ciężkostrawny dla osób nieoswojonych z freejazzem. Reasumując proponuję rozpocząć od płyt wymienionych w poprzednim moim poście - reszta to ostra awangardowa jazda (zwłaszcza płyty z przełomu lat 60-ych i 70-ych).
vertical_invader
Awatar użytkownika
Windmill
japońska edycja z bonusami
Posty: 3927
Rejestracja: 11.04.2007, 08:07
Lokalizacja: Świętochłowice
Kontakt:

Post autor: Windmill »

Bardzo Ci dziękuję, Bednaarze, coś sobie może z tą grupa pokombinuje - przynajmniej spróbuję :)
Ostatnio zmieniony 30.04.2007, 11:46 przez Windmill, łącznie zmieniany 1 raz.
"Z układnością mi nie do twarzy. (...) Zresztą nie lubię zachowywać się układnie; nudzi mnie to."
Robert Walser "Małe poematy" [1914]

http://riversidebluesnr2.blogspot.com/
Awatar użytkownika
Majkel
limitowana edycja z bonusową płytą
Posty: 4550
Rejestracja: 11.04.2007, 18:21
Lokalizacja: Stalinogród

Post autor: Majkel »

Co się wezmę za jakąś płytę niejakiego Mingusa Charlesa to bardziej jestem skołowany. Jak już kiedyś pisałem, znawcą jazzu nie jestem. Uważam sie za raczującego berbecia w tej dziedzinie i bazuję na tym co mi ktoś podpowie, ewentualnie podrzuci. Z panem Mingusem jest nieco inaczej. Co jakiś czas biorę coś w ciemno i się nie zawodzę. Wczorajszy zakup koncertu nieodżałowanego basisto-pianisty tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że warto inwestować w jego muzykę, mimo, że gość na przestrzeni chyba trzydziestu lat liznął wielu, óżnych odmian jazzu. Mam na płytach Mingusa grającego jajcarski hard-bop ( :lol: ), mam Mingusa jazz-bluesowego, mam Charliego lekko komercyjnego a teraz doszedł mi Mingus awangardowy, na którym wzorowali sie kilkanaście lat później panowie Fripp i Cross. Może trochę denerwujące są przydługie gadki naszego bohatera między utworami, ale sama muzyka w cień usuwa te niedogodności. Ludzie, słuchajcie Charles Mingus At UCLA bo warto! Dodam jeszcze, że album 2CD można kupić poniżej 30zł.


Obrazek

Madame Edit: Jeszcze takie cuś w sieci znalazłem: http://www.av.com.pl/index.php?s=6&album=119
Awatar użytkownika
Bednaar
zremasterowany digipack z bonusami
Posty: 6879
Rejestracja: 11.04.2007, 08:36
Lokalizacja: Łódź

Post autor: Bednaar »

Mingus to jazda obowiązkowa dla każdego, kto lubi jazz. Mam już od kilku miesięcy At UCLA i z posiadanych przeze mnie płyt Charliego po tę sięgam najrzadziej - specyficzna płyta: dialogi Mingusa z publicznością, podchodzenie zespołu po kilka razy do tego samego utworu... sama czysta muzyka stanowi chyba jakieś 60% tej płyty. Wydawnictwo raczej dla zdeklarowanych fanów. Dla odmiany takie Blues And Roots spodoba się każdemu miłośnikowi jazzu i bluesa. Z tych płyt, które słyszałem najwyzej cenię chyba Mingus Moves, ale to się zmienia z czasem, gdyż Mistrz - podobnie jak np. King Crimson - nie schodził poniżej pewnego, wysokiego muzycznego poziomu.
A co do tego linka:
to jest pewien błąd - płyta (oczywiście chodzi mi o obecne wznowienie) została wydana już w roku ubiegłym, nie w bieżącym.
vertical_invader
Awatar użytkownika
Włodek
epka kompaktowa
Posty: 1207
Rejestracja: 12.04.2007, 07:29

Post autor: Włodek »

Mam te płyty Mingusa:
1. The Clown (1957),
2. Mingus Ah Um (1959),
3. Mingus Dynasty (1959),
4. Blues And Roots (1960),
5. Oh Yeah (1962),
6. Mingus Mingus Mingus Mingus Mingus (1963),
7. The Great Concert of Charles Mingus (1964) (2CD),
oraz w foramcie stratnym:
Pithecanthropus Erectus (1956).
Tę ostatnią na pewno kupię jak tylko ukaże się remaster.
Najbardziej cenię sobie pozycje: 1, 4, 6, choć trudno zarzucić cokolwiek pozostałym. Podwójny koncert to już późniejsze wcielenie Mistrza - nieco trudniejsza w odbiorze muzyka, w którą trzeba się wgryźć, mimo tego fascynująca. Na saksie i flecie gra Eric Dolphy.
Mingus to nowator, swego czasu Davis krytycznie wyrażał się o jego podejściu do jazzu ale z czasem zmienił zdanie i docenił jego twórczość.
Awatar użytkownika
Janek
kaseta "żelazówka"
Posty: 124
Rejestracja: 14.04.2007, 16:06
Lokalizacja: K-ów

Post autor: Janek »

Nie wiem czy ktoś o tym myślał, czy ktoś o tym pisał. Nie wiem też jakie będą reakcje wyrobionych słuchaczy i zasłużonych fanów tej formacji. Jednak zaryzykuje. Prosze o wybaczenie tej herezji.

Właśnie słucham sobie starocia, a dokładnie płyty zespołu który na forum ma spora grupę fanów. Jest to Yes a dokładnie album Relayer. Musze tu napisać że dawno nie słuchałem tej płyty, stała sobie w szeregu innych płyt na półce. Tak przeglądając wczoraj pułkę pomyślałem sobie że wrzuce Yes do odtwarzacza. Close... może nie, ale niech będzie Relayer. Wczoraj przesłuchałem tylko Bramy... i trochę Dźwiękowego.... Dzisiaj byłem na mieście i po powrocie (czyli niedawno) pomyślałem ze posłcuham sobie jeszcze raz Relayera. No i jego odsłuch ponowny, który jeszcze trwa spowodował następujące odkrycie.
Otóż gdy tak śledząc linię gitary w poszczególnych utworach (może nie tak dokładnie i w skupieniu ale jednak przykuła moją uwagę) pomyślałem, że można bybyło ją zastąpić linią np. saksofonu. Idąc dalej w moim rozumowaniu pomyślałem, że linię głosu i cały ten wyśpiewany tekst przez Andersona można by zamienić na linię np. trąbki. I łącząc te dwie myśli wyszło mi że wyszła by wspaniała płyta jazzowa. I to naprawdę najwyższych lotów. A jakby grali na tych instrumentach naprawdę specjaliści (Cotrane, Davis...albo nie koniecznie ta para...) to już nie mam pytań o to co by się działo. Może to śmieszne co piszę i niepoważne, ale to świadczy o kilku rzeczach:
1) chłopaki z Yes nagrali naprawdę obiektywnie rzec biorąc płytę pełną jakiegoś takiego zupełnie innego feelingu niż można by się spodziewać po zespole rockowy, progrockowym...
2) postawiłbym teze że tak jak jazzmeni w drugiej połowie lat 60 (za wikipedią) zaczęli korzystać z dobrodziejstw muzyki rockowej tworząc gatunek mieszankę jaką jest jazz-rock, tak Yes postąpiło w tym przypadku z jazzem. Czyli skorzystali z dobrodziejstw jazzu (nie koniecznie w widocznych ilościach na pierwszy rzut ucha..) i dzięki temu można zaryzykowac nazwe dla tej muzyki: Rock-Jazz.
3) chłopaki mieli naprawde dobre ogranie i zgranie.
4) nie bali się eksperymentu i zapuszczenia się gdzieś dalej w muzyczne rejony.
5) może, ale tu podkreśla że tylko może, nieobecnosć Wakemana dałą im więcej luzu, o możliwościach już nie pisząc

A dlaczego tu zamieszczam moje myśli? Bo uważam tę płyte za naprawdę jazzowy album, choć jest to mutacja gatunków.
Odsłuchujmy na nowo starocie, bo można naprawdę odnaleźć coś czego kiedyś nie było słychać.
Awatar użytkownika
Janek
kaseta "żelazówka"
Posty: 124
Rejestracja: 14.04.2007, 16:06
Lokalizacja: K-ów

Post autor: Janek »

Międzygwiezdna przestrzeń...

Podróż, ale nie taka typowa. Kosmos, ale nie taki niedostępny. Odkrywanie, ale nie takie po przez badania naukowe.
Trzeba pozostawić jakiekolwiek znane nam wyobrażenie o kosmosie i o naszym układzie słonecznym. Nie przyda nam się to czego nauczyliśmy się w szkole czy też w dalszej edukacji. Fizycy, biolodzy, chemicy powinni zostawić szkiełko i zamknąć oczy by móc wyruszyć, aby móc się oderwać z siedzenia przy odtwarzaczu.
Kto myśli że potrzeba specjalnych przygotowań, testów sprawnościowych aby zostać tutaj kosmonautą to bardzo się zawiedzie. Nie usłyszy tutaj żadnych szmerów, komend NASA, ani nie poczuje potęgi silników odrzutowych.
Jedynie to co nam potrzebne to: odtwarzacz, podniesiona o parę oczek moc wydobywającego się dźwięku i magiczny przycisk „play”. Tak przygotowani możemy startować.

Wyruszamy...

Pierwsza planeta na naszej trasie podróży to Mars. Miejsce wylądowania określone kryptonimem 0:00. Spokojny widok planety rozciąga się przed nami. Pustynna przestrzeń zachwyca swoją wielkością. Dzwonki, a potem dochodząca do nich perkusja wprowadzają nas w urok tej planety. Chcemy ją poznać, w końcu po to tu jesteśmy. Jednak ta myśl nie trzyma się nas długo. Patrzymy, a tam w oddali zbliża się do nas ogromna burza piaskowa. Czerwony pył szalejący w oddali. Saksofon który towarzyszy nam od 0:30 prowadzi swoim dźwiękiem burze prosto na nas. Nie ma co uciekać. Nie ma szans ominięcia tego zjawiska. Następuje ten moment spotkania. My i szalejący piach. Saksofon nie daje się objąć ani okiełznać myślą. Rozpędza się coraz bardziej. Daje nam jeszcze szansę pogodzenia się z tym co nieuniknione. Zadziwiająca szybkość, cykliczność. To nie będzie zwykłe rzucanie piaskiem po twarzy, ale ogromna trąba powietrzno-piaskowa. Nie wiadomo czego się spodziewać. Jaki ruch wykona. Pojedynek perkusji i saksofonu robi wrażenie. Głośne i piskliwe dźwięki saksofonu przeciw talerzom i werblowi perkusji. Ogarnia nas czerwony kolor. Wirujemy. Doświadczamy niepokoju. Nagle ok. 8:00 saksofon milknie i prym zaczyna wieść perkusja wspomagana przez dzwonki. Tak jakbyśmy zostali zatrzymani w środku trąby powietrznej. Tam gdzie nie dociera nic. Tak trwamy w tym. Perkusja osamotniona od ok. 9:20 robi z nami co chce. Po minucie znowu wtórują jej dzwonki. Czujemy jakby spokój. Opadamy na ziemię. Burza piaszczysta milknie. Jak szybko przyszła tak szybko poszła.

Przeżyliśmy...

Chwila oddechu. Przecieramy oczy i okazuje się ze jesteśmy nagle na planecie Wenus. Słyszymy znajome dzwonki. Perkusja wchodzi od 0:11. Żadnych zakłóceń. Nie ma już żadnej wielkiej równinnej przestrzeni. Patrzymy i widzimy przed sobą wysoką górę. Nachodzi nas ochota aby zmierzyć się z nią. Czujemy spokój, przypływ sił. Nastraja nas do tego saksofon. Nastrój wręcz lekki, pełny ciekawości. Zaczynamy wspinaczkę. Narzucamy sobie w miarę równe tempo. Trzeba zobaczyć co jest za tą górą. Saksofon niczym grzbiet góry wije się i robi dziwne uskoki rysując całość góry. Czujemy że to będzie coś niesamowitego. Zachwyt, podziwianie widoków. Prowadzenie saksofonu bardziej ożywione daje nam energie do pokonywania trudności. Wtóruje mu perkusja która nadaje tło tej wyprawie. Widzimy w oddali szczyt. Dzięki temu że nasze tempo było troszkę szybsze możemy powiedzieć że nadrobiliśmy trochę czasu w podróży. Dominujący saksofon robi co chce i tym sposobem daje nam więcej przestrzeni. Szczyt. jesteśmy zszokowani widokiem. Saksofon podaje nam niesamowity widok. Zapiera nam dech w piersiach. Subtelnie pokazuje nam od ok. 7:50 że to czego doświadczamy zwala nas z nóg. Przyjemnie i jakoś tak lekko się czujemy. Od 8:14 dzwonki i perkusja na powrót uspokajają nas...po czternastu sekundach nastaje cisza...

Jakbyśmy stracili świadomość...

Po siedmiu sekundach przebudzają nas dzwonki. Te same znajome dzwonki. Zanim dochodzimy do siebie już towarzyszy nam duet dzwonków i perkusji. Tak ok. 0:25 włącza się saksofon i wtedy następuje szok. Nie dość że jesteśmy na innej planecie, tym razem na Jowiszu, to jeszcze spadamy swobodnie w dół. Zaczynamy szybowanie. Jesteśmy jakby uskrzydleni i lecimy w dół. Towarzyszy nam lekki niepokój ale też zachwyt widokami. Saksofon wytycza trajektorie lotu. Jest to pokręcona, zawirowana i nieodgadniona droga spadania. Nie możemy też złapać oddechu bo szybkość wzrasta. Wysokie dźwięki saksofonu i werbel perkusji uzupełniają się tworząc niebo pełne zagadkowości i nieoczekiwanych podmuchów wiatru. Nic nie możemy zrobić. Nasza sterowność jest uzależniona od tych dwóch instrumentów. Od ok. 5:09 saksofon milknie. Jesteśmy poddani perkusji. Ale nie na długo po przed mocnym uderzeniem chronią nas dzwonki. Ok. 5:14 działają niczym poduszka amortyzująca nasz upadek...

Dotykamy ziemi...

Wita nas obszar innej planety. Saturn. Brak dzwonków, za to perkusja na powitanie. Sygnał do biegu. Zaczynamy biedź. Na początku powoli, ale potem mocniej i szybciej. Rytm nadaje nam sama perkusja. Już wiadomo że ten bieg będzie miał różne tempo. Czujemy że trzeba biedź, ale dokładnie nie wiemy gdzie. Saksofon zaczyna z nami bieg od ok. 2:26. Nowy towarzysz każe nam biedź przed siebie. Pokonywać dystans. Niby na razie spokojny. Oszczędzą nas. Potem jednak zaczynamy odczuwać różne tempo zmieniane przez saksofon. Czujemy niepokój. Oglądamy się za siebie. Nie wiemy dlaczego. Uciekamy? Na pewno nie zwalniamy. To swoisty sprawdzian naszych sił. Nagle okazuje się że powierzchnia Saturna jest dość nie równa. Są różnego rodzaju pagórki. Raz to wybiegamy pod górkę, raz z niej zbiegamy. Cykl się powtarza. Do tego utrzymywanie tempa przez duet saksofonu i perkusji. Z tym że perkusja w nadawaniu tempa jest bardziej dla nas łaskawa, no może odrobinę. Takie tempo nam nie sprzyja. Odczuwamy zmęczenie. Nie zwalniamy. Popędzani przez saksofon dyszymy. Oba instrumenty szaleją na swój sposób. Saksofon wdziera się w nas i narzuca swój styl, a perkusja przywala werblem i talerzami. Ze zmęczonym człowiekiem można zrobić wszystko. Niestabilność ciała. Już nie jest tak jak przedtem. Dziwnie nam się biegnie. Nie panujemy za bardzo sami nad tym. Jeszcze trochę. Zmęczenie.
Ostanie nabranie powietrza...

Upadek...

Cisza. I nagle szok. Organizm dostaje drgawek. Rzucamy się po podłożu. Niesamowicie szybkie tętno. Krew wzburzona. Od początku duet saksofonu i perkusji zaczyna nami rządzić. Widzimy na niebie konstelacje Lwa. Ale to jedyne co możemy wyłowić i o czym możemy przez chwilę pomyśleć. Myśli, które skaczą i uciekają. Brak powietrza. Szok dla naszego ciała. Nie dająca się opanować agonia. Niezrozumiała sytuacja. Halucynacje. Ciągłe wstrząsy ciała. Nie nadążamy z reakcjami naszego ciała. Nie ma chwili odpoczynku. Duszenie. Wstrząs mózgu. Przeżywanie jakiegoś nagłego stanu. Gwałtowność instrumentów i szaleństwo ich tempa nie pomaga nam w zrozumieniu niczego. Instrumenty dzielą między siebie role. Saksofon to przeszywający nieunikniony ból, a perkusja to drgawki i wstrząsy całego ciała. Jesteśmy w pułapce. Naszej własnej pułapce. Zagubienie myśli. Saksofon mija. Perkusja trzęsie ciałem sama od ok. 7:00. Mocny bęben. Od ok. 7:10 uśmierzające dzwoneczki dają o sobie znać. Ciało całe obolałe. Jednak drgawki nie chcą minąć. Trwa to do ok. 7:45 wtedy saksofon przeszywa nas. Przestaje ok. 7: 53 i od tego momentu następują cykliczne powroty.
ok. 8:03 ból saksofonu
ok. 8:15 drgawki perkusji
ok. 8:20 ból saksofonu
ok. 8:30 drgawki perkusji
ok. 8:33 ból saksofonu
ok. 8:40 drgawki perkusji
ok. 8:45 ból saksofonu
ok. 9:04 drgawki perkusji
ok. 9:06 ból saksofonu
ok. 9:08 drgawki perkusji
ok. 9:10 ból saksofonu
ok. 9:13 drgawki perkusji
ok. 9:16 ból saksofonu
ok. 9:19 drgawki perkusji
ok. 9:21 ból saksofonu
ok. 9:26 drgawki perkusji
ok. 9:30 ból saksofonu
ok. 9:38 drgawki perkusji
ok. 9:41 ból saksofonu
Po tych dobijających ciało salwach raz bólu raz drgawek następuje to czego można było się spodziewać. Ciało nie wytrzymuje o ok.10:34 następuje ostatnie tchnienie. Dobicie zmęczonego ciała.

Wszystko milknie...

Cisza. Znajome dzwonki. Wariancja jowiszowa. Znajdują nas. Nasi ludzie. Ci o których nie pamiętaliśmy. Odnalezienie. Na ich twarzach odmalowuje się zdziwienie. Widzą ciało które spadło z wysokiej skarpy. Piaszczysty Jupiter okazał się dla nas zdradliwy. To co przeżywaliśmy to śmierć i halucynacje. Nic więcej. Nie było tak naprawdę żadnego lotu ani żadnego biegu. Po prostu umieraliśmy. Oni nie wiedzą jak było naprawdę. Ekspedycja która nas poszukiwała ukończyła swą misje. Są zszokowani i niedowierzają. Saksofon odmalowuje dezorientacje i rozdrażnienie. Perkusja daje znać o ich nie wiedzy i szukaniu wyjaśnienia tego zdarzenia. Wiele pytań, ale też nie chęć przyjęcia prawdy. Prawdy o tym że jesteśmy martwi. Mocny szok i niezrozumienie. Saksofon wariuje. To znak że nasi kompani nie potrafią myśleć obiektywnie o tym co się stało. Od ok. 5:43 sama perkusja pokazuje jak odchodzą od naszego ciała. Nawet nie próbują nas pochować. Dzwonki towarzyszą ich drodze powrotnej już od 5:47. Powoli wracamy do siebie. Dobrze że to tylko odsłuch płyty, a nie prawdziwa podróż. Finał nie był z happy endem.


Przedstawiłem powyżej moje odczucia i myśli jakie nasunęły mi się podczas słuchania albumu Johna Coltrane’a pt. Interstellar Space
Okłaka:
Obrazek
Spis:
1. Mars 10:41
2. Venus 8:28
3. Jupiter 5:22
4. Saturn 11:33
5. Leo* 10:53
6. Jupiter Variation* 6:44
*Bonusy
(opisy są podzielone na poszczególne utwory i są w takiej samej jak utwory kolejności)

Muzycy:
John Coltrane – saksofon, dzwonki
Rashied Ali – perkusja

Patrząc na instrumentarium można by rzec że jest to swoisty eksperyment muzyczny. I tak jest. Jazz eksperymentu. Nie dla każdego. Jednak wsłuchując się można znaleźć ukryty tam przekaz, który dla każdego z nas będzie inny. Dla mnie jest taki jak powyżej. Ale myśle że za każdym razem może być zupełnie inny.
Awatar użytkownika
B.J.
box z pełną dyskografią i gadżetami
Posty: 14701
Rejestracja: 11.04.2007, 21:33

Post autor: B.J. »

Janek pisze:(...)
Przedstawiłem powyżej moje odczucia i myśli jakie nasunęły mi się podczas słuchania albumu Johna Coltrane’a pt. Interstellar Space (...)
Piękna recenzja, aż chce się od razu sięgnąć po tę płytę. Przedstawiaj swoje wrażenia jak najczęściej, Janku.
Awatar użytkownika
Janek
kaseta "żelazówka"
Posty: 124
Rejestracja: 14.04.2007, 16:06
Lokalizacja: K-ów

Post autor: Janek »

B.J. pisze:Przedstawiaj swoje wrażenia jak najczęściej, Janku.
Postaram się. :)

Dziękuje za miłe słowa. :oops:
ODPOWIEDZ